poniedziałek, 27 stycznia 2014

5. Teoretycznie zwykła historia



Joe wspominał te gorzkie weekendowe chwile przez cały tydzień. Na początku nie chciał nawet słowem odezwać się do Cooper. Na przerwach omijał ją szerokim łukiem, a na lekcjach udawał, że dziewczyna nie istnieje. Jednak nie mogło to trwać w nieskończoność. I w zasadzie trwało tylko do środy rano. Maya patrzyła na niego  tak smutnym i przepraszającym wzrokiem, że nie mógł już jej dłużej karać. Mimo wszystko, była jego jedyną przyjaciółką.

- Dobra, powiedzmy, że już mi przeszło – powiedział dosyć mało subtelnie, gdy przechodził obok dziewczyny. Maya była tak szczęśliwa, że od razu rzuciła mu się na szyję, co oczywiście przyciągnęło uwagę wszystkich dookoła. Joe chciał odczepić od siebie szczęśliwą Cooper, jednak nie było to takie łatwe. Skąd u dziewczyny tyle siły? No chyba, że to on był wyjątkowa słabym facetem.

- Tak się cieszę! – powiedziała Maya przez łzy. – Już myślałam, że nigdy się do mnie nie odezwiesz! – Joe pomyślał, że  taki właśnie był plan. Jednak nie chciał jej ranić jeszcze bardziej. W końcu aż tak źle nie skończył.

- Dobra, dobra… Weź już się odczep, bo się wszyscy gapią. – Głos Joe’go był lekko poddenerwowany. Nienawidził okazywania uczyć, ani specjalnej wylewności, dlatego też czuł się teraz maksymalnie zażenowany.


- Ech – westchnęła i popatrzyła na zawstydzonego Moora. – To może mi coś opowiesz?

- Nie ma czego opowiadać… - Joe starał się wykręcić. Wszystko w jego opowieści wiązało by się z tym cholernym głupkiem.

- I obraziłeś się na mnie za nic, tak? – Cooper naburmuszyła się lekko.

- No nie do końca za nic. Za coś, no miałem powód, ale błagam pozwól mi o tym zapomnieć!

- Nie, chcę wiedzieć za co się obraziłeś. Bo jak dla mnie to wygląda na to, że za to, iż musiałeś rozmawiać z nieznajomymi ludźmi…

- Za to poniekąd też i za to, że mnie zostawiłaś, skoro musisz już wiedzieć. – Joe ściszył głos i dodał po chwili. – I za to, że musiałem spędzić noc z Benjaminem…

- Co?! – wrzasnęła Maya. – Spałeś z… - Na szczęście nie zdążył skończyć, Moor zatkał jej usta dłońmi. Na jego czole natomiast pojawiły się małe kropelki potu, jeszcze by tylko tego brakowało, żeby jakaś postronna plotkara usłyszała o jego niemiłych przygodach.

- Zamknij się – wysyczał. Nie poznawał jej, od kiedy zrobiła się taka krzykliwa i przejęta? Co za baba!

- No dobra – Maya ściszyła głos. – Spałeś z tym Benjaminem? W życiu nie podejrzewałabym cię o takie przejawy chuci – powiedziała dławiąc się powietrzem. Nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała.

- Czyś ty babo zmysły postradała? W łóżku jego spałem, a on doczepił się później… -Postać Benjamina prześladowała go cały czas, choć widział go tylko raz w życiu. Co za sromotna porażka…

- A, czyli się z nie przespałeś w sensie aktu fizycznego, tak? – Joe popatrzył krzywo na przyjaciółkę. Cóż to u diabła, był za dobór słów?

- Nie, do żadnego gwałtu na mojej osobie nie doszło. W ogóle zostawmy już ten temat co?

- No spoko – zgodziła się dziewczyna i wzięła zdenerwowanego chłopaka pod ramię. Z chęcią poznałaby więcej szczegółów, ale wiedziała, że żeby tego dokonać, niestety musiałaby Moora upić. Doskonale wiedziała jak obsługiwać się z mało rozmownym i wylewnym przyjacielem. A okazja to tego, by wyciągnąć od niego parę gorących informacji, z pewnością niedługo się nadarzy.

Kiedy wyszli ze szkoły, oczom Moora ukazała się znana już czupryna. Chłopak lekko zbaraniał, po czym pytająco popatrzył na szczęśliwą przyjaciółkę.

- Lucy! – Uradowana do granic możliwości Maya, pobiegła szybko do kobiety. I takim oto sposobem zdziwiony Joe stał na środku drogi i patrzył przed siebie, jakby ujrzał właśnie powojenny krajobraz. Nie podobało mu się to w ogóle. Kontaktów z przyjaciółką nie zmierzał zrywać, a ona, jak widać nie zamierzała zrywać ich z Lucy. Szybko myśląc o całej sytuacji, wykombinował, że w jego życiu i Benjamin pojawi się jeszcze parę razy. Z sercem na ramieniu podszedł do pstrokatej kobiety i przywitał się z nią.

- Cześć… - wybełkotał mało przyjaźnie.

- O, Joe jak zwykle pełen życia. – Usłyszał w odpowiedzi żywiołowy i pełen wesołości głos. Jednak postanowił tę uszczypliwą uwagę zignorować. Nie pozostawało mu nic innego, jak szybko oddalić się od potencjalnego zagrożenia. Pomachał dziewczynom na pożegnanie i powoli udał się w kierunku swojego domu. Przynajmniej taki miał plan. Zaaferowany pojawieniem się pstrokatej kobiety, nie zauważył jeszcze jedne osoby. Dopiero głos, który w miarę pamiętał, uświadomił go w tym, że tak szybko nie odejdzie.

- A ze mną się nie przywitasz? – Zaskoczony Joe spojrzał w kierunku osoby, z której wydobył się ów znajomy głos.

- Cześć Jamie – powiedział tak wesoło, jakby dowiedział się właśnie o śmierci kogoś z rodziny. Nawet jakby chciał, nie mógłby być w tym momencie weselszy.  Miał wrażenie, że został uknuty jakiś plan, o którym on oczywiście nie wiedział. Popatrzył podejrzliwie na przyjaciółkę, która uparcie unikała jego spojrzenia. Przeklęta Cooper znowu coś wykombinowała, zdecydowanie za szybko jej wybaczył.

- Niczego mu jeszcze nie powiedziałaś? – Lucy skierowała pytanie do rudowłosej dziewczyny, która tylko przytaknęła. Moor miał ochotę odwrócić się na pięcie i uciekać w cholerę i jeszcze trochę dalej.

- Dziwisz jej się? – spytał Eliot. – Joe wygląda jakby właśnie usłyszał wyrok śmierci. – Mężczyzna podszedł do chłopaka i przyjaźnie położył mu dłoń na ramieniu. Moor popatrzył na część ciała, które właśnie na nim zaległa, z nieukrywaną odrazą. Strzepnął dłoń, ze swojego ramienia i spytał nie kryjąc irytacji:

- Czego chcecie, co?

- Uspokój się – powiedziała pokojowo Lucy. – Chcieliśmy ci zaproponować wspólne wyjście, do kina to wszystko.

- Aha, nie dziękuję – odpowiedział chłodno i spróbował ruszyć przed siebie. Natrętna dłoń Eliota, tym razem jednak znalazła się na jego nadgarstku. 

- Jeśli nie pójdziesz dobrowolnie, wydelegujemy do ciebie Benjamina. – Joe zakrztusił się własną śliną, którą niestety przełykał w tym właśnie momencie. Jego organizm słysząc to zakazane imię, najwidoczniej chciał unicestwić sam siebie.

- Czyli… - zaczął niepewnie. – On też będzie?

- On i jego siostra – odpowiedziała mu tym razem Lucy. A Moor myśląc o piekielnym rodzeństwie pobladł jeszcze bardziej. Był dopiero środek tygodnia, a on czuł się jakby właśnie kończyła się sobota pełna uniesień.

- Chodź z nami, będzie fajnie – odezwała się nieśmiało Maya, próbując przerażonego przyjaciela podnieść nieco na duchu. Wiedziała, że gdyby sama zaczęła ten temat, to Joe nigdy w życiu by się nie zgodził. Dlatego też, obdarzona nieco zmysłem taktycznym, poprosiła o pomoc Lucy. Lucy natomiast poprosiła Eliota, by poszedł jako kropka kończąca zdanie. Jamie zgodził się od razu, Joe bowiem od razu zrobił na nim dobre wrażenie. Poza tym chęć podokuczania takiemu chłopaczkowi była ogromnie wielka i okazała się siłą nie do okiełznania. Biedny Moor natomiast, jeszcze nie zdążył się zorientować, że dziwnym trafem zaczął przyciągać ku sobie samych sadystów.

- No ja nie wątpię, że będzie cudownie.  - zironizował Joe. Szybko przeleciał wzrokiem po twarzach całej trójki. Od Cooper biła wina, której nie dało się zignorować, Lucy uśmiechała się jak zawsze, a Jamie patrzył na niego z taką siłę, że Moor nie był wstanie odmówić.

- To  idziesz, czy dzwonić po naszą kartę atutową? – spytała lekko zniecierpliwiona Wood patrząc na zegarek. 

- Idę, idę. To o której?

- Bądź gotowy na dwudziestą. – Moor kiwnął głową dając znak, że wszystkie informacje zakodował dokładnie w swojej głowie. Pomachał całej trójce na pożegnanie i szybkim krokiem ruszył w kierunki swojego domu. Co jakiś czas, niczym paranoik, oglądał się za siebie, czy nikt go nie śledzi. Jednak było to tak głupie i niedorzeczne, że aż miał ochotę samemu sobie strzelić w twarz. Myśl o tym, że znów będzie zmuszony stanąć twarzą w twarz z piekielnym rodzeństwem przerażała go nie na żarty. Czyja to był wina? Znał na to pytanie odpowiedź. Maya. Wszystkiemu była winna Cooper i jej dziwny zew przygody. Jeśli chce się szlajać z tą bandą wyrzutków, droga wolna. Tylko dlaczego, do jasnej cholery, jego też w to mieszała? Tego właśnie nie mógł pojąc, na co on tam? Na pewno nie miał zamiaru robić za worek treningowy dla Benjamina. Dlatego też postanowił ubrać się w zbroję anielskiej  cierpliwości i ignorować tego niezwykle irytującego osobnika spod ciemnej gwiazdy.
        
    Parę minut po dwudziestej zawył bezlitośnie dzwonek do drzwi. Ku swojemu zdziwieniu nie zobaczył całej ferajny, a tylko tę trójkę, z którą rozstał się pod szkołą. Kulturalnie ze wszystkimi się przywitał i poszedł razem z nimi na seans grozy. Po drodze udzielał tylko zdawkowych odpowiedzi, nie mieszając się w zbędne polemiki. Zresztą cała trójka bawiła się doskonale bez jego przemów, więc po co miał im psuć atmosferę. Czuł się nawet dobrze wiedząc, że nie chcąc go wciągnąć w niepotrzebną konwersację. Jednak jego spokój miną w chwili, w której ujrzał niebiską głowę Benjamina i surowy wyraz twarzy jego siostry. Cieśnienie podskoczyło do samych granic, a serce prawie wyrwało się z lichej klatki piersiowej. Takiego natłoku emocji nie doświadczył chyba jeszcze nigdy i miał szczerą nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz.

- Co tak długo? – warknął lekko zdenerwowany Miller do roześmianej grupki. Joe na wszelki wypadek stanął za nimi, by niepotrzebnie nie rzucać się w oczy. Miał nadzieję, że może jakimś magicznym sposobem, Benjamin nie zorientuje się, że Moor tutaj jest. Niestety trudno byłoby mu przekonać o tym samego siebie, a co dopiero Millera.

- A ta pokraka czemu się tak za wami chowa? – Joe doskonale wiedział, że ów pytanie odnosiło się do jego osoby. Jednak tak jak wcześniej postanowił, przywdział zbroję cierpliwości i nie odpowiedział nic na zaczepne pytanie.

- Nie strasz go – w odpowiedzi Miller usłyszał głos swojej siostry i standardowo poczuł lewy sierpowy.

- Hej Joe, wybacz, że wtedy tak na ciebie naskoczyłam, ale ta niebeska pokraka potrafi strasznie denerwować. – Panna Miller uśmiechnęła się ciepło i podała dłoń Moorowi – Jestem Amelia. – Moor odwzajemnił uścisk i uśmiechnął się niepewnie. Dobrze wiedział, że to wilk w owczej skórze i wolał jej niczym nie zdenerwować.

Po upływie paru minut, cała trójka siedziała już wygodnie w sali kinowej. Tylko Joe siedział jak na szpilkach. Nie dość, że jego miejsce znajdowało się między Eliotem a Millerem, to jeszcze żeby dopełnić katastrofy, to właśnie dowiedział się o tym, że film to najprawdziwszy horror. Tak cudowanie stereotypowej sytuacji, także nie miał okazji jeszcze przeżyć. Ile on będzie tym ludziom zawdzięczać, naprawdę nic, tylko pójść i skoczyć na beton. Jak można wywnioskować, Joe oczywiście nienawidził horrorów, krzyczał na nich jak mała dziewczynka. A ostatnią rzeczą, którą chciałby pokazać Benjaminowi był jego strach. Moor westchnął głośno, zastanawiając się dlaczego karma jest taką paskudą zołzą. Jednak nic mu z tego myślenia nie wyszło i postanowił się skupić na tym, by nie krzyczeć podczas filmu.

- Coś się stało? Wyglądasz jakbyś siedział na krześle elektrycznym. – Jamie popatrzył na wystraszony wyraz twarzy chłopaka. Już dawno nie widział kogoś tak bladego. Joe wyglądał jakby śmierć właśnie grała z nim w szachy, a stawką było jego życie.

- Pewnie się boi horrorów. – Zamiast Moora odpowiedział prześmiewczy głoś Millera.
 
- Jeśli się tak bardzo boisz, to ja cię mogę przytulić. – Eliot puścił oczko w stronę zawstydzonego chłopaka i uśmiechnął się rozbrajająco. Moor naprawdę miał ochotę coś odpowiedzieć, jednak jakimś dziwnym sposobem nie mógł. Także po zgaszeniu świateł zrobiło mu się nawet lżej wiedząc, że nie będzie musiał już dłużej wysłuchiwać swoich sąsiadów.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

4. Teoretycznie zwykła historia



Rankiem Joe poczuł, że coś go przygniatało, ponadto głowa cały czasy nieprzyjemnie mu pulsowała. Z zamkniętymi oczami starał się przypomnieć sobie drogę do domu. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Przeciągnął się, choć wcale nie było to łatwym zadaniem. Dziwne uczucie, że przygniata go co najmniej tir, nie zniknęło. Moor otworzył powoli oczy i zaspanym wzrokiem popatrzył na bezwładne ciało, które na nim leżało. Gdy do jego przytłumionego mózgu dotarło, że nie znajduje się ani w swoim łóżku, ani tym bardziej w swoim domu, ogarnęła go panika. Wrzasną spanikowany i z całych sił starał się uwolnić spod ciężkiego ciała. Nic to jednak nie dało, a panika wzrastał coraz bardziej. Moor zaczął wrzeszczeć tak głośno, że w końcu Benjamin się obudził.

- Zamknij mordę – powiedział ochrypłym głosem. – Obdzierają cię ze skóry, że się tak wydzierasz? – Miller dźwignął się na rękach i popatrzył na przestraszonego Joe’ego.

- Co ja  tutaj robię? – pisnął chłopak i wyczołgał się z łóżka na podłogę. Myśl, że został w samej bieliźnie też nie dawała mu spokoju. Czyżby nie pamiętał czegoś istotnego? Niemożliwe…

- Zasnąłeś na moim łóżku. Masz szczęście, że nie zrzuciłem cię na podłogę. – Benjamin usiadł i popatrzył na kulącego się w kącie chłopaka. – Kurwa, nie zachowuj się jak ofiara gwałtu.

- Rozebrałaś mnie! – jęknął rozżalony i popatrzył wzrokiem zbitego szczeniaka w kierunku Benjamina.

- Wielkie mi rzeczy! To co, niby przez całą noc miały wkurwiać mnie twoje ubrania?

- Już chyba wolałbym spać na podłodze…

- Powinieneś mi teraz dziękować, a nie wyprowadzać z równowagi!

- Dziękować za co?! – krzyknął i rzucił w stronę Millera swoim butem. Ten jednak był już na tyle rozbudzony, że udało mu się uniknąć lecącego przedmiotu.

- Za co? Mogłem wywlec twoje upite dupsko za drzwi i niczym się nie interesować. Albo jeszcze lepiej! Mogłem zostawić cię z Eliotem i teraz pewnie obudziłbyś się u niego, z tą jednak różnicą, że bolałaby cię dupa i nie mógłbyś chodzić. Eliot nie lubuje się w delikatnym seksie. Zerżnąłby cię na wszystkie możliwe sposoby, po czym kulturalnie wyprosił z mieszkania. 

- Hę? – Joe zrobił głupią minę próbując sobie uświadomić znaczenie słów wypowiedzianych przez Benjamina. Od razu zrobił się czerwony jak cegła.

- Ja przynajmniej byłem na tyle miły, że nie ściągnąłem z ciebie gaci i nic ci nie zrobiłem, a mogłem! Więc teraz skoro już pojmujesz, że powinieneś dziękować mi na kolanach i całować mnie po rękach, to może przestaniesz zachowywać się tak, jakbym zabił ci matkę. – Miller obdarował Moora hardym spojrzeniem i w miarę spokojnie czekał na jego reakcję. Jednak musiał przyznać, że zawstydzony chłopak wyglądał nieziemsko słodko.

- Dzięki… - wybąkał obrażony i zaczął z podłogi zbierać swoje rzeczy. Benjamin pokręcił głową i wstał kierując się do kuchni.

- Jak skończysz się ubierać przyjdź na śniadanie – rzucił szybko w kierunku chłopaka i wyszedł z spokoju.

Joe wchodząc do kuchni dalej był cały czerwony. Miał ochotę stać się niewidzialny i sprawić, by cały świat o nim zapomniał, jednak nic takiego nie było możliwe. Miał więc nadzieję, że to ostatni raz w jego życiu, kiedy widzi się z Benjaminem. To, w jaki sposób podnosił mu ciśnienie tenże człowiek, było po prostu nie do pisania.  Jedząc kanapkę przygotowaną przez Millera, przypomniał sobie, że na tej niezwykle barwnej imprezie znalazł się dzięki pannie Cooper.

- A co się stało co Mayą? – spytał niepewnie, nie podnosząc wzroku na wiecznie zdenerwowanego mężczyznę.

- A czy ja wyglądam jak niańka nieletnich? – jego głos jak zwykle był szorstki i nieprzyjemny. – Nie wiem co się stało z tą rudą małolatą, urwała się gdzieś z Lucy i ślad po niej zaginął. Ale na pewno nic jej nie jest. – Ostatnie zdanie dodał tylko dlatego, że Joe zrobił się nienaturalnie biały. Jeszcze tylko tego by mu brakowało, żeby dzieciak zemdlał w jego domu. Gdyby Amelia wpadała do mieszkania i zobaczyła chłopca jego pokroju leżącego na podłodze, z pewnością nie czekałaby na wyjaśnienie ze strony Benjamina. Od razu rzuciłaby się do ataku, oskarżając brata o usypianie i gwałcenie nieletnich. Miller westchną ciężko na myśl o swojej ukochanej lepszej połówce genów.

- To ja się będę już zbierał… - Joe dokończył kanapkę i wstał z krzesła. Chciał się jak najszybciej znaleźć w swoim pokoju. Zamknąć się tam i do nikogo się nie odzywać. Gdyby tylko umiał się teleportować…

- Spoko, nara – rzucił na odczepnego i zajął się zmywaniem naczyń. Niedługo miała wrócić Amelia. Jeśli jeszcze tego nie zrobili, to powinni nazwać jej imieniem jakieś tornado. Kiedy Benjamin usłyszał dźwięk trzaskających drzwi uśmiechnął się lekko i powiedział do siebie:

- Co za dzieciak. – Jednak uśmiech szybko zniknął gdy wybrał się na oględziny mieszkania. Wszędzie panował burdel, a z walających się butelek i puszek z pewnością mógłby zbudować coś ciekawego. Może mur obronny przed siostrą? Nawet nie starczyłoby mu na to czasu. Drzwi od mieszkania otworzyły się ponownie, a po całym mieszkaniu rozległ się złowrogi krzyk:

- BENJAMIN!  - Miller wziął głęboki wdech i wyszedł na spotkanie ze smoczycą.

- Czego? – wiedział, że jeżeli okaże jakiekolwiek oznaki strachu, to przepadnie. – Przecież sprzątam. Poza tym, na wszystkich świętych, jest dopiero dziesiąta rano, czego ty się spodziewałaś?

- Miałam nadzieję, że wrócę do mieszkania, a nie do chlewu. – Kochające się rodzeństwo.

- Nie jest tak źle. U ciebie jest czysto. – Benjamin uśmiechnął się zachęcająco, a siostra spojrzała na niego krzywo.

- Ta, tylko dlatego, że zamknęłam drzwi na klucz.

- Mogłaś wrócić później. Pewnie byłoby już wszystko w jak najlepszym porządku. – Pewnie nie, ale tego Benjamin nie chciał przyznać. Zawsze udawał, że zaczynał sprzątać, w momencie, w którym słyszał, że siostra wchodziła do domu.

- Benji, skarbie, dobrze wiesz jakby to naprawdę wyglądało. – Dziewczyna pokręciła głową i podniosła puszkę, która właśnie weszła jej w drogę.

- Amelio, skarbie, przesadzasz. Pomożesz mi?

- Przeginasz. – Popatrzyła na brata gniewnym spojrzeniem. – Nie ruszę palcem, nie tym razem. – Wtem, rozmowę rodzeństwa przerwał krótki i nieśmiały dźwięk dzwonka. Jako, że Amelia stała bliżej drzwi, to ona pierwsza je otworzyła. Popatrzyła na mizernie wyglądającego chłopaka i za nim ten zdążył cokolwiek powiedzieć, ona zdążyła już ocenić sytuację.

- Nie dzięki, nie chcemy porozmawiać o Bogu. – Po tych słowach zatrzasnęła drzwi tuż przed nosem chłopaka. Jednak dzwonek zadzwonił po raz kolejny. Zdenerwowana Amelia otworzyła drzwi z  rozmachem i warknęła nieprzyjaźnie:

- Czego?! – Joe cofnął się o krok po czym niepewnie wymamrotał:

- Telefon…

- Jaki znowu telefon? – Amelia myślała chwilę intensywnie, po czym całą swoją uwagę przekierowała na duszącego się ze śmiechu brata. – Benjamin, tylko mi nie mów, że ten dzieciak spędził tu noc…

- Coś w tym stylu – odpowiedział Miller.

- Czyś ty zdurniał do reszty? Ile on ma lat, trzynaście? – Amelia z niedowierzam patrzyła na swojego bezmyślnego brata. Doskonale wiedziała, że Benjamin nie należał do ludzi z anielską reputacją, jednak molestowanie dzieci wychodziło już znacznie nawet poza jego kwalifikacje.

- Wypraszam sobie! – krzyknął chłopak i niczym pocisk wszedł do mieszkania, nie reagował na pokrzykiwania Amelii, po prostu poszedł do pokoju, w poszukiwaniu swojego telefonu. Gdyby nie to, w życiu by  tutaj nie wrócił i z pewnością już nigdy nie wróci.

- Czego tak właściwie szukasz? – Joe popatrzył na Benjamina złowrogim spojrzeniem i warknął na odczepnego:

- Mojego telefonu. – Miller gwizdnął na Moora, by ten odwrócił się w jego kierunku. Gdy Joe to zrobił, zobaczył, że Benjamin trzymał jego własność w ręce.

- Oddaj.

- Poproś. – Znęcanie się nad młodszym chłopakiem sprawiało mu wiele przyjemności.

- Nie mam zamiaru prosić o coś, co jest moje.

- To nie oddam. – Joe miał ochotę płakać, wrzeszczeć i robić jeszcze wiele innych rzeczy, jednak jakiś cichy głosik w jego głowie mówił mu, by wytrzymać jeszcze te ostatnie sekundy znajomości z tym człowiekiem. Aczkolwiek nie należało to do łatwych zadań.

- Nie bądź jeszcze większym dupkiem niż jesteś. Oddaj mi ten telefon i sobie pójdę, i już nigdy więcej nie będę musiał cię oglądać.

- Oddaj mu ten telefon i zabieraj swoje leniwe dupsko za sprzątanie! – wrzasnęła mu tuż nad uchem Amelia. Benjamin popatrzył na siostrę wzrokiem skarconego szczeniaka i naburmuszył się lekko. Nic to jednak nie pomogło, a tylko pogorszyło sytuację. Amelia walnęła go w głowę i wyrwała z jego rąk telefon, po czym rzuciła go jego właścicielowi.

- Dzięki – powiedział Joe i wybiegł z mieszkania najszybciej jak się dało. Nie wróci tam nigdy! Już wolałby umrzeć, niż jeszcze raz narazić swoją delikatną osobę na spotkanie z takim chamem jak Benjamin.
Amelia natomiast wodziła niezadowolonym wzrokiem za sylwetką swojego brata. Gdzie wszedł Benjamin, tak wchodziła i ona. Lekko podirytowany Miller staną w końcu i najserdeczniej jak tylko potrafił przemówił do swojej siostry, niesamowicie taktownym głosem:

- Czego, babo, za mną łazisz?

- Kto to był?

- Mój wspaniale odnaleziony syn – odpowiedział jej kpiąco. Jednak gdy popatrzył na Amelię i zobaczył jak jej aura zaczęła się zmieniać, od razu spotulniał. Nienawidził się za to czasami, jednak ponad wszystko cenił swoje życie i wolał nie doprowadzać siostry do ostateczności.

- Ja się poważnie pytam, mało masz problemów? Już za dzieci zaczynasz się zabierać? Zgłupiałeś do reszty? – Panna Miller usiadła na krześle i splotła ręce na klatce piersiowej. Zdecydowanie domagała się wyjaśnień.

- Nie takie z niego dziecko, z tego co mówił lat ma siedemnaści, a że wygląda jakby właśnie wyszedł z podstawówki, to nie moja wina. Poza tym, to nie ja go zaprosiłem, tylko Lucy. Jej podziękuj. – Benjamin o dziwo, mówił całkiem spokojnie, co nie przytrafiała mu się ostatnio zbyt często.

- A co znowu tej wariatce odbiło? Czemu przyprowadziła tutaj takiego… kogoś?

- Wszystko mam ci opowiedzieć?

- Tak, bo nie wiem czy zabić najpierw ciebie czy ją. – Amelia wbiła ponaglające spojrzenie w swojego brata. Miller westchną głośno i wiedząc, że nie wymiga się od spowiedzi, zaczął swoją niezwykle barwną opowieść.

- Lucy, twoja ukochana przyjaciółka, przyprowadziła tutaj dwójkę szczeniaków. Jedno z młodych już poznałaś. Drugie natomiast było niskie, rude i mało kobiece. Z tego co zauważyłem, Lucy się ta mała pannica strasznie spodobała. Nawet tak bardzo wpadała jej w oko, że w połowie imprezy gdzieś się urwały i moje zwiadowcze oczko nie mogło już ich namierzyć. Joe natomiast, jakimś sposobem przyciągnął do siebie Eliota. W sumie, trochę mnie to nie dziwi, po paru piwach wyglądał jakby można z nim było zrobić wszystko. Jamie zapewne to „wszystko” chciał z nim zrobić. I tutaj łaskawie wkroczyłem ja, ratując jego dziewicze dupsko przed tym seksoholikiem. Gnojek jednak zasnął na moim łóżku, resztę już znasz.

- I mam ci wierzyć, że tak po prostu bez niczego, go z tego łóżka wypuściłeś? – Amelia w dalszym ciągu podejrzliwie patrzyła na Benjamina. Jeszcze się nie zdarzyło, by jego pokój udało się komuś opuścić bez wcześniejszego świadczenia pewnych usług.

- A widziałaś z jaką łatwością mu się chodziło? – odpowiedział bezczelnie, po czym uśmiechnął się ironicznie. Amelia przewróciła bezradnie oczami i odpowiedziała mu zrezygnowanym głosem:
 
- Bałwan… - Po tym jakże barwnym określeniu, ruszyła w kierunku swojego pokoju. Miała przeczucie, że Joe’go przyjdzie jej jeszcze bliżej poznać. Za dobrze znała Benjamina jak i Jamie’go.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

3. Teoretycznie zwykła historia



- Wcale nie podglądałem – wyjąkał cicho. Ale no co on liczył? Przecież został złapany na gorącym uczynku.

- Jasne. Co, Benjamin cię nie dopieszcza? – Joe zastygł na chwilę, po czym gdy dotarł do niego sens słów, które usłyszał, spalił się mocnym rumieńcem. Nigdy w życiu nie był tak zażenowany jak teraz! Cóż to za plugawe insynuacje wysuwał ów nieznajomy mu człowiek? Gdyby tylko wiedział, że w jego życiu będą miały miejsce jeszcze bardziej  wstydliwe sytuacje…

- Niby… Niby dlaczego ten niebieski glon miałby mnie dopieszczać w jakikolwiek sposób?! – pisnął a jego twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona. Mężczyzna natomiast roześmiał się donośnie, a w jego oczach przez chwilę można było dostrzec jakąś iskierkę, która wyrażała najwyższy stopień zaintrygowania. Nikt jednak nie zwrócił na nich szczególnej uwagi, wszyscy zajmowali się własnymi sprawami.

- Niebieski glon, oj nie byłby szczęśliwy gdyby to usłyszał – powiedział wesoło i otarł ręką łezkę rozbawienia. – Jak masz na imię?  

- Joe Moor. – Ile jeszcze razu będzie się musiał dzisiaj przedstawić? Najlepiej byłoby, jakby zaraz nakleił sobie na pierś etykietkę ze swoim imieniem.

- Ja jestem Jamie Eliot – uśmiechnął się przyjaźnie.

- Super – odpowiedział, choć właściwie wolałby się teraz odwrócić i pójść gdziekolwiek. Czy dziwnym zrządzeniem losu, będzie teraz skazany na towarzystwo tego człowieka? Joe nie wiedział co o nim sądzić. Eliot wyglądał jak morderca, a zachowywał się jak przyjazna sąsiadka spod siódemki. Kompletny mętlik. Ile jeszcze dziwnych osobistości będzie zmuszony poznać w ciągu kilku minut?

- Och, więc jesteś z tych, którzy mówią mało albo w ogóle?

- Tak właśnie z tej zacnej grupy ludzi pochodzę, więc jeśli mógłbyś… Sam nie wiem, pójść? – Moor nie miał ochoty grać miłego i sympatycznego po dzisiejszych przeżyciach. Zresztą według jego mniemania, nigdy taki nie był i nie wyobrażał sobie, żeby w ciągu najbliższych sekund miało się to zmienić.

- Daj spokój, sam będziesz tutaj tak stał? Uważaj, bo twój ukochany glon się do ciebie znów przypałęta. – Uśmiech nie schodził z twarzy Eliota, co szczerze mówiąc, odrobinę denerwowało Moora.

- Czego ode mnie  chcesz, co? Bo ja nie mam ochoty rozmawiać, nie mam ochoty nawet tutaj być. Jednak wychodzi na to, że utknąłem. Pewnie jeśli znów wyjdę, ten diabeł za mną wyleci i będzie mną rzucał po całym chodniku, jak to miało miejsce parę chwil temu. Czy to ma w ogóle jakiś sens? Bo ja nie wiem, po co tutaj w ogóle jestem. Maya gzi się na balkonie z tą pstrokatą panną, a ja utknąłem w tym mieszkaniu – chwila pauzy. – Z  tobą…

- Jednak mówisz całkiem sporo. – Eliot roześmiał się po raz kolejny.

- Eh, sorry. – Joe zmieszał się lekko. Co się stało, że aż tak rozwiązały mu się usta? Chyba Eliot był właśnie świadkiem cudu i co najgorsze, nawet nie był tego świadomy.

- Chodź, usiądziemy sobie pod ścianą i będziemy narzekać na ludzi. – Moor widząc, że nie miał już żadnej szansy na ucieczkę, postanowił się po prostu poddać. Przynajmniej tym razem nie będzie wyglądał jak odludek. Chociaż przez chwilę, dopóki Eliot się nie znudzi.

- I będziemy tak siedzieć, co? – Ściana była przyjemnie chłodna. Tyle ludzi w pomieszczeniu potrafi wytworzyć prawdziwą saunę.

- Możesz dla mnie zatańczyć jeśli chcesz – zironizował Jamie. Podobało mu się nieco zażenowane oblicze Joe’go. Zresztą, co tu dużo kryć, cały Moor mu się podobał.

- Z pewnością bym to zrobił, gdybym tylko umiał. – Starał się odpowiadać lekko i bez zbędnej krępacji. Jednak nigdy nie był zbyt dobry w kontaktach z innymi ludźmi. A szczególnie z takimi, którzy swoją aparycją potrafiliby onieśmielić nawet najbardziej zaprawionego w bojach rozmówcę.

- Które piwo pijesz?

- W sumie, nie licząc tamtego sprzed ucieczki, to pierwsze.

- Jeszcze trzy i zatańczysz. – Joe pokazał język swojemu roześmianemu rozmówcy i upił  łyk piwa. Byłby w stanie zatańczyć, gdyby się upił. Wtedy byłby w stanie zrobić wszystko, więc musiał się pilnować i do tego stanu nie dopuścić. Gdyby na jaw wyszło jego pijane oblicze, byłby skończony.

- Nie mam zamiaru tyle wypić – odpowiedział stanowczo i upił kolejny łyk. Jego słowa w ogóle nie szły w parze z czynami.

- Jak już łamać prawo, to do końca. Zresztą wszyscy są już tak pijani, że nikt by niczego nie zapamiętał. – Cel Eliota był jasny, upić młodocianego i patrzeć jak rozkwita jego prawdziwy i tłumiony charakter.

- Ty nie jesteś aż tak pijany.

- Ale będę, obiecuję. Więc możesz upić się razem ze mną. – Jamie stukną swoją butelką o butelkę Moor i uśmiechnął się zachęcająco. Joe odwzajemnił uśmiech i razem napili się piwa. Faktycznie przy trzecim chłopak był już lekko wstawiony, Eliot natomiast dalej trzymał się całkiem nieźle. Lata praktyk robią swoje. Jamie przyglądał się z zaciekawieniem ruchom nieśmiałego i nieco już pijanego chłopaka. Jego lekkie kiwanie głową i przydymione spojrzenie mówiły same za siebie, jeszcze jedno piwo i Joe będzie całkowicie pijany. Jak on uwielbiał demoralizować młodzież, szczególnie taką, z której po alkoholu mogły wyjść na jaw różne potwory.

Joe natomiast, zapominając całkowicie o tym, że miał się pilnować, zaczął bezczelnie lustrować fizys swojego rozmówcy. Nie bał się już ostrego i przeszywającego spojrzenia, a nawet ów spojrzenie zafascynowało go w jakiś niejasny sposób. Jednak rzeczą, która najbardziej przykuła uwagę chłopaka, był kolczyk w dolnej wardze. Moor przez chwilę wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany, zastanawiając się, jak taka figlarna, mała rzecz wyglądałaby na jego ustach. Obraz jakoś nie mógł przyjść do głowy, jednak mina zdziwionego ojca od razu i bez problemów ukazała się w jego wyobraźni. Joe uśmiechnął się pod nosem, całkowicie nie zdając sobie sprawy z tego, że uśmiech się do ust mężczyzny.

- To co z tym tańcem? – zagaił lekko zniżonym głosem Jamie, przysuwając swoje usta do ucha Moora. Joe lekko dygnął, na chwilę powracając do świata żywych.

- Chyba dalej nie umiem… - skrzywił się słodko, a jego spojrzenie znów spoczęło na ustach Eliota. Jamie przybliżył się jeszcze bardziej do chłopaka. Jako wprawiony w boju łowca, doskonale zdawał sobie sprawę, że Joe z niesamowitym uporem wpatrywał się w jego kolczyka. Wykorzystując sytuację, postanowił spróbować wykonać pewien plan. Już prawie go pocałował, jednak na drodze do namiętnego pocałunku stanęła czyjaś dłoń. Benjamin złapał za twarz Eliota i pchnął ją lekko do tyłu. Już od pewnego czasu, z nie ukrywaną irytacją, przyglądał się dwójce siedzącej pod ścianą.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – wysyczał nieprzyjaźnie i z mordem w oczach popatrzył na swojego kolegę. Jamie prychnął rozbawiony i pokiwał przecząco głową.

- Skądże znowu. Tylko sobie rozmawiamy – odpowiedział mu bez zająknięcia. Miller nie był osobą, 
której mógłby się przestraszyć.

- To maluch musi mieć coś nie tak ze słychem, skoro aż tak się do niego zbliżyłeś. – Lodowate spojrzenie dalej lustrowało Eliotowe lico.

- Nie jestem maluchem! – w połowie krzyknął, w połowie wybełkotał Moor. Miller obrócił bezradnie oczami i podniósł chłopaka za koszulkę.

- Zabieram go na chwilę na małą naradę – rzucił niedbale w stronę Eliota, nawet na niego nie patrząc. Ciągnąc Moora za koszulkę parł przed siebie z taką mocą, że ludzie sami schodzili mu z drogi.

- Wyjazd! – wrzasnął Benjamin do ludzi znajdujących się w jego pokoju. Goście posłusznie i bez żadnych pytań wyszli z pomieszczenia uśmiechając się do siebie porozumiewawczo. Wszyscy doskonale znali Benjamina i jego… małe zachcianki. Miller natomiast, nie zwracając na to uwagi, zamkną pokój na klucz o popatrzył na pijanego chłopaka.

- Czego chcesz? – spytał nieprzyjaźnie Joe przeciągając się leniwie na wygodnym łóżku.

- Powinieneś mi podziękować.

- Ta? A niby za co? – Łóżko stawało się coraz bardziej wygodne.

- Właśnie ocaliłem, jak mniemam, twoje dziewictwo.

- Dzięki ci glonie wybawco. – Ziewną i położył się na boku, zwijając swoje coraz bardziej bezwładne ciało w kulkę. Wydawało mu się, że już dawno nie leżał na tak miękkim i wygodny łóżku.

- Czy on mnie właśnie nazwał glonem? – spytał samego siebie, po czym przyjrzał się odpływającemu chłopakowi. – Ej! – Szarpną go za  ramię, jednak Joe już smacznie spał. Benjamin pokręcił bezradnie głową i wyszedł z pokoju. Musiał pilnować pijanej hołoty, która z całych sił starała się rozwalić mu mieszkanie. Jeśli zrobią jakieś szkody, to wtedy siostra rozwali jego. Aż ciarki przeszły go na myśl o tym, co mogłaby mu zrobić Amelia, gdyby dowiedziała się,  że ktoś zbił jej ukochany kubek. Zdenerwowana panna Miller była groźniejsza niż wkurzony gangster. Cóż, takie geny.