poniedziałek, 24 lutego 2014

9. Teoretycznie zwykła historia



W końcu nadszedł oczekiwany przez wszystkich piątek, przez niektórych znany jako dzień zbawienia. W piątkowe wieczory można było zrobić tyle rzeczy, że praktycznie nie robiło się niczego. Jednak dla Moora piątek nie oznaczał niczego konkretnego. Jego zdołowanie osiągnęło poziom ostateczny, a marzenia nie wybiegały dalej niż poza jego własne łóżko. Tęsknił za czasami, kiedy jeszcze w jego życiu nie było całej tej zgrai dziwnych i całkowicie niepotrzebnym ludzi. Zastanawiał się nawet czy przez te wszystkie wydarzenia bardziej nie lubił ich, czy siebie. Jego nieporadność przekroczyła wszelkie możliwe granice. A co jeśli Maya miała rację i on faktycznie pragnął tego dziwnego oraz zakazanego dotyku? Myśli takie jak te, Joe odpędzał od siebie z prędkością światła. Bo kto to widział, by myśleć o tych dwóch rekinach w intymnych kategoriach? Moor miał nadzieję, że po tych okropnych dniach, niedługo znów nad jego głową zaświeci piękne, okrągłe słońce. Jednak gdyby tylko wiedział, że żeńskie grono właśnie obrało sobie jego osobę, jako źródło głównego i niewyczerpanego tematu, od razu zmienił by zdanie. Ciepłe i słoneczne dni jeszcze długo nie nadejdą. Choć oczywiście niczego złego naszym drogim bohaterkom nie można było zarzucić. Maya, która uważała się nieco winna za problemy jakie spotkały Joe’go, stwierdziła, że jest mu winna pomoc. Sama oczywiście niewiele by zdziałała. Ale miała po swojej stronie Lucy, a za Lu szła oczywiście Amelia. W końcu stanęło na tym, że panie wybrały się do wspaniałego domostwa Millerów. Drzwi otworzył Benjamin, który wyglądał jakby nie przespał co najmniej trzech dni i właściwie niewiele odbiegało to od prawdy. Lucy do takiego widoku był już przyzwyczajona. Jednak Maya nie była przygotowana na to, że ujrzy Millera w samych slipach wyglądającego jeszcze groźniej niż zazwyczaj.

- Sabat? – spytał kpiącym tonem i niedbałym ruchem ręki zaprosił dziewczyny do środka.

- Gdzie Amelia? – spytała Lu ignorując zaczepny ton kolegi.

- Odprawia jakieś czary w łazience, choć wątpię by nawet czarna magia dała radę coś z nią zrobić – powiedział to na tyle głośno, by mieć pewność, że siostra usłyszy każde słowo. Nie miał zamiaru być miły, szczególnie po tym, jak rano (to jest o 16) kazała mu się w końcu ruszyć z łóżka. Benjamin powinien być już ubrany, piękny i pachnący, jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem.

- Wszystko słyszę! – odkrzyknęła dziewczyna z łazienki.

- I bardzo dobrze – wymruczał pod nosem, po czym przeniósł spojrzenie na gości. – A gdzie zgubiłyście jeszcze jedną koleżankę? – Cóż, nie trzeba było się zbyt intensywnie namyślać, by mieć świadomość tego, że Millerowi wcale o kobietkę nie chodziło.

- Musiałybyśmy go tutaj pewnie przytargać w kaftanie, a i tak nie miałybyśmy pewności czy by się nam nie wyrwał. Tak ty i Jamie pokolorowaliście mu ostatnio życie. – Wood specjalnie zaakcentowała imię Eliota, chciała sprawdzić czy Benjamin będzie w stanie wyłapać tę drobną sugestię. I owszem, nie zawiodła się.

- Mnie to jeszcze rozumiem ale czym zasłużył sobie Jamie?

- A, dużo by gadać – skwitowała niedbale i ruszyła w kierunku pokoju Amelii. Jednak Miller nie zamierzał odpuścić tak łatwo. Złapał Cooper z nadgarstek i przyciągnął do siebie. Miał zamiar użyć jej jako karty przetargowej w rozmowie z Lu. Doskonale ją znał i wiedział, że bez tego się nie obejdzie. Maya natomiast przyciśnięta do prawie nagiego mężczyzny wydobyła ze swojego gardła coś, co nawet nie zasługiwało na miano piśnięcia, jednak ten drobny dźwięk od razy odwrócił Lu w odpowiednią stronę. Groźne spojrzenie kobiety wbiło się w rozbawioną twarz Benjamina. Mężczyzna wiedział, że miał ją w garści.

- Mów co wiesz albo zabiorę dziewczynę do siebie i obiecuję, ze po wyjściu z mojego pokoju nie będzie już taka niewinna. – By potwierdzić swoje słowa, Miller delikatnie przejechał palcem po bladej szyi dziewczyny. Mord w oczach Lucy był tak widoczny, że Benjamin przez chwilę zawahał się, czy aby na pewno słusznie postąpił. Nie było jednak już wyjścia. Decyzja została podjęta i musiał się jej trzymać.

- Obedrę cię ze skóry. – Razem z Millerem przestraszyła się i Maya. Jeszcze nie słyszała tak zdenerwowanej kobiety. Jednak całą sytuacją uratowała Amelia. Nikt bowiem nie zauważył, jak wyszła z łazienki. Kobieta szybko podeszła do brata i złapała go za ucho sprowadzając jego głowę prawie do parteru. W tym czasie Maya zdążył się wyrwać i pobiec prosto w stronę Lucy. Teraz doskonale zdawała sobie sprawę z tego, czemu Joe tak bardzo nie chciał mieć z nim styczności. On zdecydowanie był nieobliczalny.

- Czyś ty do reszty zdurniał?! – Amelia wrzasnęła tak głośno, że z pewnością usłyszeli ją nawet sąsiedzi, poniekąd już do takich dźwięków przyzwyczajeni.

- Przecież niczego nie zrobiłem! – Bronił się jak mógł, jednak wiedział, że jeśli Lucy także ruszy do ataku, to przegra tę bitwę z kretesem.

- Przestraszyłeś tę biedną dziewczynę i do tego jeszcze sprowokowałeś Lu. Myślisz, że kto by tu później sprzątał ten bałagan, co? – Amelia puściła ucho brata i spojrzała na niego groźnie. Mężczyzna od razu złapał się za bolące miejsce. Skąd ona miała tyle siły? Tej zagadki chyba nigdy nie będzie w stanie rozwiązać.

- Już nie będę… – powiedział skruszonym głosem. – A jej koleżankę mogę straszyć? – dodał bezczelnie, mając na myśli Joe’go. Panna Miller prawie się zagotowała słysząc słowa brata. Już chciała go wychowawczo uderzyć w głowę, jednak on to przewidział. Zwinnym ruchem uchylił się od nadciągającego ciosu i szybko ewakuował się do swojego pokoju, zamykając drzwi na klucz. Amelia jednak była tak zdenerwowana, że byłaby w stanie ów drzwi podpalić, byleby tylko dobrać się do brata. Jednak wystraszone oczy Cooper, wróciły jej w miarę racjonalne myślenie. Wiedziała, że jeśli dziewczyna się szybko nie przyzwyczai, to tak jak Joe, będzie ich unikać jak ognia. Tego Lu raczej by jej nie wybaczyła, dlatego  też spokojnym ruchem zaprosiła dziewczyny do swojego pokoju.

- Ale serio dzieciaki, co z wami jest nie tak? Zamiast się bronić stoicie jak kołki. Joe zareagował dokładnie tak samo, kiedy Benjamin na niego napadł. – Amelia wbiła czujne spojrzenie w Cooper, oczekując odpowiedzi. Lucy też wyglądała jakby strasznie ją to zastanawiało. Pod takim obciążeniem Maya musiała powiedzieć cokolwiek.

- Strach, tak myślę… - wybełkotała pod nosem.

- Tu się nie ma co bać, tu trzeba walczyć. Mój brat wciągnąłby cię do tego pokoju, to nie są żarty – powiedziała ostrzegawczo Miller.

- On naprawdę taki jest czy tylko się zgrywa? – spytała ruda dziewczyna. Dalej nie była w stanie sobie wyobrazić, by ktoś mógł się tak bezczelnie zachowywać nawet w stosunku do swoich znajomych.

- Naprawdę – odpowiedziały jej chórem dziewczyny, a Maya automatycznie pobladła jeszcze bardziej.

- Ale jak raz czy dwa oklepiesz mu tę buźkę, to się odczepi – dodała na pociesznie Amelia.

- Właśnie, nie może wyczuć, że się boisz – podłapała Lucy widząc, że jej ukochana dalej siedziała cała spięta i zdenerwowana. Maya wypuściła ciężko powietrze i uśmiechnęła się słabo. Coraz bardziej było jej szkoda Moora.

- No, ale nie o tym miałyśmy gadać – odezwała się ochoczo Amelia i popatrzyła na swoich gości.

- Masz jakiś plan? – spytała podejrzliwe Lucy widząc entuzjazm swojej przyjaciółki. Jednak jej odpowiedź nie była do końca taka, jaka miała być.

- Nie, Joe ma przerąbane i nie mam pojęcia co z tym zrobić. To znaczy, oni nie dadzą się unikać, więc to nie wchodzi nawet w grę. Poza tym, on jest trochę… nieporadny, żeby nie powiedzieć gorzej. Maya ty się orientujesz mniej więcej, na co on pozwolił Eliotowi?

- Długo nie mogłam z niego tego wyciągnąć… - zaczęła cicho, jednak uśmiech Amelii dodał jej trochę odwagi. Kobieta nie była wcale taka straszna, kiedy nie krzyczała, ani nikogo nie biła.

- Powiedział, że Jamie wszedł do niego, jak do siebie , zrobił mu zdjęcie w szlafroku i poszedł do jego pokoju. Później… - Cooper zawahał się przez chwilę, obiecał, że nikomu o tym nie powie. Jednak to było dla jego dobra, prawda?

- Śmiało – ponagliła ją Lucy i wykonała zachęcający ruch dłonią. Cóż, Maya nie miała już wyjścia, musiała dokończyć historię. Jej głos przestał być już nawet  tak cichy, jak był na początku.

- No później, to on wszedł do jego pokoju i rozsiadł się wygodnie na jego łóżku. Tutaj Joe zaczął coś niewyraźnie bełkotać, ale z tego co zrozumiałam, to Jamie go na to łóżko pociągnął za sobą i nie chciał puścić. Jeszcze było coś o tym, że znalazł się nad nim i chyba przejechał dłonią po jego szyi…

- W tym momencie opowieść dziewczyny przerwały otwierające się z hukiem drzwi.

- Że niby co ten diabeł mu zrobił?! – W oczach Benjamina można było dostrzec wyraźną chęć mordu. Jego sylwetka natomiast, była wyprostowana a pięści zaciśnięte, wszystko to świadczyło o tym, że Miller za chwilę pójdzie komuś przyłożyć. Tu jednak pojawia się pytanie, w którym kierunku się uda?

- Podsłuchiwałeś?! – Po raz kolejny tego dnia głos Amelii zahuczał w mieszkaniu, jednak kobieta nie doczekała się odpowiedzi na pytanie. Benjamin wybiegł z domu tak szybko, że kobiety nie zdążyły zareagować. Jakby tego było mało, ruda dziewczyna także zaczęła panikować. Los zdecydowanie nie był po ich stronie.

- Joe mnie zabije – wyjęczała Cooper. – Obiecałam mu, że nikomu o tym nie powiem!

- Spokojnie. – Lucy przyciągnęła ją do siebie. – Istnieje szansa, że pobiegł bić Eliota, a nie Joe’go.

- Nie jest dobrze… Najlepiej będzie jak zadzwonisz do Moora i powiesz, że najbezpieczniej będzie, jak przez weekend w ogóle nie będzie wychodził z domu. Możesz nawet dodać, żeby nikomu nie otwierał drzwi, nawet listonoszowi… - Maya z drżącymi dłońmi wybrała numer do przyjaciela. Rozmowa nie trwała za długo, Joe nie odezwał się ani słowem. Dopiero gdy był pewien, że jego przyjaciółka skończyła opowiadać mu całą historię, po prostu się rozłączył. Ta cisza zasmuciła dziewczynę jeszcze bardziej. Już wolałaby miliony wyzwisk kierowanych pod swoim adresem. Maya rozpłakała się, kobiety jeszcze przez długi okres czasu nie mogły jej uspokoić.

poniedziałek, 17 lutego 2014

8. Teoretycznie zwykła historia



- Widocznie zapomniałem zamknąć – odburkną Joe i spojrzał na ojca spod kaskady brązowych włosów. Nie miał teraz najmniejszej ochoty na sprzeczanie się z wyrodnym ojcem. Przez chwilę poudaje, że się przejmuje bezpieczeństwem syna, po czym znów ewakuuje się do swojej pracy i nieznajomej chłopakowi kochanki.

- Powinieneś bardziej uważać. – Joe prychnął i z ironicznym uśmieszkiem popatrzył na surową, zmęczoną twarz ojca.

- Chcesz mi coś powiedzieć? – Pan Moor nie był dzisiaj w dobrym  nastroju, a prychnięcie jego pierworodnego zdecydowanie mu się nie spodobało.

- Już dawno przestałem czegokolwiek od ciebie chcieć, włączając w to rozmowę. – Chłopak błyskawicznie udał się do swojego pokoju, zostawiając za plecami obraz zdezorientowanego rodzica. Jemu mógł spokojnie odpowiadać, tak jak sobie tego życzył. Jednak inaczej rzecz się miała, gdy przychodziło od starcia z dwoma niewydarzonymi bałwanami, które postanowiły zaśmiecić mu życie.
Oczywiście, tak jak Joe podejrzewał, ojciec nie poszedł za nim, by rozpętać piekło. Pewnie jego słowa nie wyrwały na nim najmniejszego wrażenia. Bo niby czemu miałyby to zrobić? Gdyby pan Moor faktycznie przejmował się synem, z pewnością nie byłby tylko gościem we własnym domu. Jednak chłopak jeszcze chwilę wpatrywał się w drzwi z nadzieją, że kłótnia kiedyś nadejdzie. Pragną jakiejkolwiek oznaki, że ojciec interesuje się jego zachowaniem. Nic z tego, Joe musiałby prawdopodobnie podpalić dom sąsiadom, żeby rodzic się nim zainteresował. Rozczarowany rzucił się na łóżko i spokojnie zasnął, w końcu jutro kolejny dzień szkolnej katorgi.
           
                     Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Eliot zdecydował się molestować Joe’go, Lucy beztrosko gawędziła ze swoją rudą połowicą. Sama do końca nie wiedziała, co takiego urzekło ją w tej małej dziewczynie, która nijak miała się do jej wymagań. Lucy bowiem lubiła kobiety mniej więcej tak samo dorodne, jak ona sama. Nigdy nie schodziła z pewnych standardów, które wyznaczyła. Niemniej jednak, Maya od samego początku wywarła na niej wielkie wrażenie. Malutka i nie pozorna, skrywająca diabła za kołnierzem dziewczyna, której trzeba było tylko pomóc rozwinąć ten tłumiony lekko charakterek. Już Lucy w tym głowa, żeby dziewczyna do końca się rozwinęła. Była także jedna mała rzecz, która cały czas zaprzątała jej głowę. Wiadomo, Wood, jak każda porządną i szanująca się kobieta, uwielbiała bawić się w metamorfozy. Na głowie miała już chyba wszystkie kolory tęczy, ubierała się różnie, z różnym skutkiem. Jednak, tym razem, nie chodziło o nią. Zastanawiała się, jakby wyglądała Maya, gdyby ubrać ją nieco bardziej kobieco. Z pewnością byłby to piękny, a zarazem uroczy obrazek. Na myśl o pełnej metamorfozie Cooper, kobieta uśmiechnęła się nieco podejrzanie, co zarejestrowały bystre oczy rudej dziewczyny.

- Co ci znów wpadło do głowy, że się tak chytrze uśmiechasz? – Maya nie była do końca przekonana, czy ta wiedza jest jej potrzebna. Przez ten krótki, ale intensywny okres znajomości, zdążyła się zorientować, że o niektórych pomysłach Lucy lepiej nie wiedzieć niczego.

- A tam od razu chytrze – odpowiedziała wesoło. – Po prostu wpadałam na genialny pomysł – dumę w jej głosie prawie dało się dotknąć, tak bardzo była wyraźna.

- I dlaczego mam wrażenie, że to ja jestem w centrum tego pomysłu?

- Bo jesteś bardzo bystrą dziewczynką. – Lucy przyjaznym gestem rozczochrała rude włosy swojej małej diablicy, ta natomiast nachmurzyła się lekko. Wiedziała, że czasami zdarza jej się wyglądać jak strach na wróble, jednak to ciągłe czochranie jej włosów tylko to potęgowało. Wood widząc nachmurzoną twarz dziewczyny uśmiechnęła się ciepło i położyła palec na jej zmarszczonym, piegowatym nosku.

- Nie ma się o co złościć – powiedziała ciepło Lucy i musnęła wargami delikatne usta dziewczyny. Złość opuściła Cooper natychmiastowo. Uwielbiała kiedy Wood zaczynała ją tak delikatnie całować. Jednak nie mogła kobiecie teraz pozwolić na zbyt wiele. Niestety, znajdowały się już na jej osiedlu i gdyby jakaś wścibska sąsiadka doniosła o tym jej rodzicom, mogłoby się zrobić nieciekawie. Choć oczywiście, wcale nie musiałoby tak być, niemniej jednak Maya na razie wolała nie ryzykować, dlatego też lekko odsunęła się od tej cudownej kobiety.

- Już prawie jesteśmy… - wymruczała nieśmiało, broniąc się jakby przed tym nagłym odsunięciem.

- Wiem, wiem – dopowiedziała Lucy, doskonale zdając sobie sprawię z tego, że na razie nie może od dziewczyny oczekiwać niczego więcej.

- Wiesz, to nie tak, że się ciebie wstydzę – zaczęła Maya, czując, że jest jej winna jakiekolwiek wyjaśnienia. – Po prostu nie mam pojęcia czy moja matka przywitałabym cię ciastem i herbatą, czy też wyskoczyłaby na ciebie z nożem. Ta kobieta wciąż jest dla mnie zagadką… - Na tę szczerą deklarację dziewczyny, Lucy zareagowała lekko przytłumionym śmiechem. Musiała przyznać, że w takich chwilach Cooper wyglądała jak aniołek, który właśnie tłumaczył się ze swoich małych i niewinnych grzeszków.

- Zabijesz mnie kiedyś tą swoją uroczą stroną. – Cóż, nie takich słów spodziewała się Maya po swojej, jakże szczerej deklaracji, dlatego też jej twarz przybrała bliżej niezidentyfikowany grymas.

- Wiesz co! Ja do ciebie szczerze z całego serca, a ty mi tak odpowiadasz? – odfuknęła nieco niezadowolona, co oczywiście było tylko jej grą, na którą tak często narzekał Joe. Lucy też już zdążyła się przyzwyczaić do tej niewinnej zagrywki.

- No przecież, tak sobie tylko gadam. – Kobieta objęła Cooper i mocno przytuliła. Uwielbiała tego małego złośnika i nic nie mogła na to poradzić.

- Ech… Co ja się z tobą mam – powiedziała lekko zrezygnowana Maya, po czym zawadiacko pokazała swój język.

- Co TY się ze mną masz? – obruszyła się aktorko Lucy i pstryknęła Cooper w nos, tym samym wywołując u niej lekkie i niekontrolowane pośnięcie. Dziewczyny roześmiały się serdecznie. Jednak chwile rozłąki musiała nadjeść. Dziewczyny pożegnały się ze sobą wymieniając lekki, niezobowiązujący pocałunek.

- Wpadnę po ciebie po szkole.

- Dobra! – odkrzyknęła jej wesoło dziewczyna, po czym lekkim i sprężystym krokiem ruszyła w stronę swojego domu.
            
          Poranek przywitał dwójkę naszych bohaterów w zupełnie różny sposób. Joe wstawał niechętnie, wyklinając na czym tylko świat stoi. Obrazy ze wczorajszego dnia były tak wyraźnie, że miał wrażenie, że działo się to zaledwie godzinę temu. Maya natomiast, niesiona duchem miłości, wstała lekko i rześko. Sama była zdziwiona tak łatwym porankiem, jednak było to tak przyjemne uczucie, że mogłoby się powtarzać codziennie. Jej rozpromieniona aura nie umknęła oczywiście bystremu spojrzeniu jej rodzicielki. Matka Cooper cały czas wodziła za nią ciekawskim spojrzeniem i w końcu, kiedy dziewczyna usiadała by zjeść śniadanie, nie wytrzymała i spytała wprost:

- A cóż to za szczęśliwiec zawładnął sercem mojej małej córeczki? – Dziewczyna o mało nie udławiła się pitym właśnie mlekiem.

- Mamo! Proszę cię, przestań… - powiedziała zawstydzona do granic możliwości. Miała nadzieję, że minie trochę więcej czasu, za nim jej matka zacznie się czegokolwiek domyślać.

- Własnej matce nie powiesz? – Kobieta naciskała dalej, mając nadzieję, że jej młoda córeczka nie będzie stawiać zbyt wielkiego oporu.

- Nie mam nikogo, coś ty sobie znów ubzdurała? – Jednak lekki rumieniec na licu dziewczyny zdradzał jej niecny plan okłamania rodzicielki. Poza tym, przecież chciała oszukać kobietę, która też już swoje w życiu przeszła.

- Od razu, że ubzdurała – odburknęła nieco urażona. – Dobra, to będę zgadywać, choć wielkiego pola do manewru nie mam…

- Błagam… - Maya nie miała już siły do matki. Doskonale wiedziała, jakie imię padnie pierwsze i w zasadzie ostatnie. No chyba, że widziała ją z Lucy, ale wtedy rozmowa nie toczyłaby się tak swobodnie. Poza tym, co trzeba zauważyć, kobieta od razu założyła, że jej córka zakochała się w jakimś chłopcu.

- Joe? – Cooper skrzywiła się leciutko. Lubiła Moora, jednak ujadanie się z nim, stanowiłoby zbyt wielkie wyzwanie nawet dla niej. Joe nadawał się na przyjaciele, jednak nie na chłopaka.

- Nie żartuj sobie…

- Uf, całe szczęście. Wiesz to nie tak, że go nie lubię. Po prostu, to ty musiałabyś się nim opiekować, a ja bym jednak wolała żebyś znalazła sobie kogoś… no bardziej męskiego. – Dziewczyna zachichotała słysząc słowa matki, to pewnie przez tę kobiecą subtelność Joe przyciągnął do siebie te dwa rekiny. Jednak o tym swojej rodzicielce nie mogła powiedzieć, bo znając ją, od razu wypaplałaby to ojcu Moora.

- Mamo daj spokój, nie mam żadnego chłopaka – powiedziała zgodnie z prawdę. Bo chyba tylko ktoś ślepy mógłby wziąć Lucy za mężczyznę. Już prędzej Maya podchodziła pod męski wzorzec.

- Ech, takie sekrety przed matką… Sama jeszcze do mnie przyjdziesz.

- Z pewnością – odpowiedziała z przekąsem i ruszyła w kierunku wyjścia. Miała nadzieję, że Joe nie rzuci się na nią z chęcią mordu, kiedy tylko ją zobaczy. Jednak jak wielkie było jej zdziwienie, kiedy zamiast wściekłego Moora, zobaczyła nadchodzącą depresję.

- Wyglądasz strasznie… - powiedziała niepewnie, nie wiedząc czego może się po takim przyjacielu spodziewać. Ten natomiast podniósł na nią zrozpaczone spojrzenie i powiedział w przestrzeń:

- Muszę się zapisać na karate… - To wyrwane z kontekstu zdanie wprowadzało dziewczynę w niemałe zakłopotanie. Co on sobie znów wymyślił i co gorsza, czemu powiedział to z taką rozpaczą w głosie?

- Ojciec ci kazał? – Maya nie miała pojęcia o co mogło chodzić. A jedyne co jej przychodziło do głowy to to, że pan Moor postanowił w końcu zainteresować się swoim synem.

- A co to za głupi pomysł?

- To ty mi tutaj z karate wyskakujesz, jakby to była jakaś straszna konieczność – powiedziała nieco rozgniewana. Nie była przecież medium, skąd miała wiedzieć, co takiego chodziło mu po głowie.

- Maya – powiedział śmiertelnie poważnie, a dziewczyna aż stanęła. – Oni mnie wykończą, jeśli się nie zacznę bronić. – W tym momencie cała sytuacja nabrała dla dziewczyny jakichś tam kształtów. Oni, to oczywiście Benjamin i Eliot. Tylko co takie się stało, że Joe wyglądał jakby poturbował go tir?

- A co ci zrobili, jeśli mogę wiedzieć? – Joe westchną głośno, po czym rozejrzał się na boki. Nie chciał, by ktoś znajomy ich usłyszał, jeszcze tego by brakowało.
- Najpierw molestował mnie jeden przed domem. A później przylazł drugi i robił dokładnie to samo u mnie w domu. A najgorsze jest to, że nawet nie ruszyłem palcem – powiedział to z takim żalem w głosie, że Cooper miała wrażenie, iż chłopak zaraz się rozpłacze. W sumie, nie było mu do tego daleko.

- Może podświadomie tego chciałeś? – Poza zadaniu tego pytania, zdała sobie sprawę, że raczej nie tego oczekiwał jej przyjaciel.

- Głupia baba – powiedział oburzony i ruszył jak najszybciej przed siebie. Co ona sobie myślała zadając tak głupie pytanie? Kto w ogóle mógłby chcieć, żeby obmacywali go starsi, zboczeni i niewyżyci faceci?
 
- Ja ci dam głupią babę! – wrzasnęła do pleców Moora i pobiegła za nim, wygrażając mu pięścią. Ale faktycznie, coś z tym trzeba było zrobić. Jeśli potrwa to odrobinę dłużej, to jej ukochany Joe zostanie wrakiem emocjonalnym. Może Amelia byłaby w stanie coś wyczarować. Jednak o tym planie musiała jeszcze porozmawiać z Lucy.

poniedziałek, 10 lutego 2014

7. Teoretycznie zwykła historia



Mniej więcej w tym samym czasie Maya odprowadzana przez dwójkę nowych znajomych, nerwowo patrzyła na swój telefon. Zastanawiała się czy Joe zaraz do niej nie zadzwoni i czy nie zechce wylać na nią swoich wszystkich nagromadzonych nerwów. Szczególnie zaczęła się niepokoić po opowieści Eliota, na temat tego, jak Benjamin potrafi być nieprzyjemny. A biorąc pod uwagę jego sadystyczne zapędy, Moor pewnie ma teraz wielki problem z dojściem do siebie. Oczywiście Cooper denerwowała się z całkowitą słusznością, ponieważ Joe wybrał numer przyjaciółki od razu po wejściu do domu. Maya drgnęła nerwowo słysząc znajomą melodię. Z duszą na ramieniu odebrała telefon i pokornie czekała na salwy krzyku.

- Ostatni raz spotkałem się z tymi ludźmi – wysyczał do telefony najbardziej jadowicie, jak tylko umiał.

- Nie dramatyzuj, nie mogło być aż tak źle… - Cooper starała się wszystko obrócić w żart, chociaż wiedziała, że raczej jej to nie wyjdzie.

- Było tragicznie! Jeśli chcesz się z nimi zadawać, droga wolna. Ale mnie, błagam, już w to nie mieszaj. Chyba, że będziesz miała pewność, że nie będzie z nimi tego niebieskiego, dupkowatego, wrednego i psychopatycznego glona! – wrzasnął z całej siły do słuchawki, po czym błyskawicznie się rozłączył.

Lucy o raz Jamie o mało nie popłakali się ze śmiechu, słysząc wiązankę skierowaną na osobę Benjamina. Nawet Cooper lekko się uśmiechnęła.

- On tak na serio to powiedział, czy tylko dzisiaj ze zdenerwowania? – zagaił wesoło Eliot.

- Sama nie wiem… Jest czasami uparty jak cholera. – Maya nie była do końca pewna, co powinna odpowiedzieć. Joe często się denerwował, nigdy jednak z tak wielką częstotliwością. Miała szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś wyjdą wszyscy razem. Tym bardziej, że Lucy…

- Jamie, jakbyś teraz uderzył, to przypuszczam, że miałbyś całkiem duże szanse na powodzenie. – Lucy popatrzyła diabolicznym spojrzeniem na swojego kolegę. Uwielbiała patrzeć, jak mężczyźni między sobą rywalizowali. I z pewnością będzie wykorzystywać każdą sytuację, do ich podpuszczania. Maya natomiast otworzyła szerzej oczy, nie będąc pewną, co takiego te słowa mogły oznaczać. Chociaż wcale nie znaczyło to, że się nie domyślała.

- Uderzył, czyli co? – spytała mało inteligentnie i wlepiła swoje duże, ciekawskie oczy w twarz Wood.

- Nie interesuj się na razie, moja mała – odpowiedziała ciepło kobieta i pogładziła ją po włosach. Jej aura diablicy ulotniła się natychmiastowo, a na twarz wstąpiło anielskie rozmarzenie. Eliot natomiast, wyczuwając atmosferę, jaka wytworzyła się miedzy dziewczynami i znając Lucy, postanowił kulturalnie się ulotnić. Pożegnał się z paniami i ruszył w całkowicie odwrotnym kierunku. Znając adres Moora, doskonale wiedział, gdzie powinien się teraz udać.

Joe natomiast chodził po całym mieszkaniu i prychał niczym zdenerwowana kotka. Przed oczami dalej miał obraz gęby Benjamina, słyszał jego drwiący głos, a skóra czuła na sobie jego chłodne łapska. Za nic w świecie nie mógł myśleć teraz o niczym, ani o nikim innym. Z chęcią zrobiłby laleczkę voodoo i z nadzieję oraz pasją, zacząłby wbijać w nią szpilki. Wiedział jednak, że nic takiego nie zadziała. Więc chcąc chociaż trochę ukoić swoje zmysły, skierował się do łazienki i puścił na siebie strumień gorącej wody. Po niecałej minucie całe pomieszczenie zaparowało, a Moor na chwilę zapomniał o wcześniejszym upokorzeniu. Po półgodzinie gorącego natrysku, był już praktycznie oazą spokoju. Wyszedł spod prysznica i dłonią przetarł zaparowane lustro. Popatrzył na swoje odbicie i skrzywił się lekko. Nie lubił swoich rysów twarzy, które podobno, tak bardzo przypominały te ojca. W ułamku sekundy Moor poczuł się znów samotny i opuszczony. Takie częste zmiany nastrojów z pewnością nie wpłyną dobrze na jego psychikę.
Wtem, usłyszał ciche pukanie do drzwi. Czyżby ojciec zapomniał kluczy? Joe szybko narzucił na siebie szlafrok i z dudniącym sercem podszedł do drzwi. Postał chwilę, by uspokoić swoje nerwy i otworzył. Jak wielkie było jego zdziwienie, kiedy zamiast ojca, ujrzał uśmiechniętą twarz Eliota.

- Co ty tutaj robisz? – spytał nieprzytomnie i bezwiednie pozwolił nieproszonemu gościowi wejść do środka.

- Nic szczególnego. Sprawdzam jak się czujesz. – Mężczyzna ściągnął buty i wszedł do salonu, jak do swojego własnego.

- Odbiło ci? A co by było, gdyby był tu mój ojciec? Mam siedemnaście lat, więc siłą rzeczy nie mieszkam sam. – Moor nie był pewien, co miał myśleć o tym całym wtargnięciu. Wiedział jednak, że dzięki niemu uczucie całkowitej pustki na chwilę zniknęło.

- Spokojnie, wszystko miałem już zaplanowane. Gdyby otworzył mi twój ojciec, powiedziałbym, że pomyliłem adresy i tyle.

- Genialny plan… - rzucił na odczepnego Joe przypominając sobie, że paraduje w samym szlafroku, pod którym aktualnie znajdowało się jago nagie ciało. Ta myśl uczyniła mu taki dyskomfort, że przez chwilę nie wiedział, w którym kierunku powinien iść. Jamie natomiast wykorzystując chwilowe speszenie chłopaka, zrobił mu zdjęcie. Dopiero flesz komórkowego aparatu ściągnął Moora z powrotem na ziemię.

- Co ty wyprawiasz? – krzyknął nieco skrępowany.

- Uwieczniam tę wspaniałą chwilę. Jestem pewien, że gdybym wysłał to zdjęcie do Benjamina, to przybiegłby tutaj w rekordowym czasie. – Jamie pokazał szereg białych zębów, a Joe pobladł natychmiastowo.

- Błagam, tylko nie to…

- Spokojnie też go tutaj nie chcę. – Eliot rozejrzał się po mieszkaniu i poszedł, jak mniemał, w kierunku pokoju Moora. Chłopak pobiegł za nim. Pomimo tego, że to on był lokatorem, poczuł się całkowicie zdominowany przez Jamie’go.

- Twój pokój, zgadłem? – Szczery uśmiech nie schodził z twarzy mężczyzny.

- Brawo, należy ci się nagroda za rozwikłanie tej niezwykle trudnej zagadki – odpowiedział mu bez entuzjazmu i ruszył w stronę łazienki. Eliot jednak złapał go za rękę i uniemożliwił wykonanie tego planu. Joe popatrzył na niego pytająco i skrzywił się lekko. Czemu ostatnimi czasy wszyscy polubili go tak przetrzymywać?

- Nagroda. – Jamie wbił w chłopaka spojrzenie szczeniaka i spokojnie czekał. Moor nieco zaskoczony takim dziwnym zachowanie mężczyzny, nie wiedząc, co ma zrobić, pogłaskał go po głowie. Eliot roześmiał się serdecznie, po czym rzucił się na wygodne łóżko Joe’go, ciągnąc go za sobą.

- Co ty wyprawisz? – pisnął zawstydzony, próbując się wyswobodzić. Nie było to jednak takie łatwe.

- Oj uspokój się,  chciałem się tylko poprzytulać.

- Nie mam w zwyczaju ściskać się z obcymi facetami. – Joe z uporem maniaka cały czas próbował się oswobodzić, oczywiście bez żadnych, nawet najmniejszych rezultatów.

- Jakimi obcymi? – aktorsko oburzył się Jamie. – Piliśmy razem alkohol,  czyli już się znamy. Poza tym, nie wspomnę, kto przez połowę filmu siedział do mnie przyczepiony jak rzep. – Moor na wspomnienie niekontrolowanego przytulania, zaczerwienił się prawdopodobnie aż po same pięty. Prawie zapomniał o tym incydencie i zaczął żałować, że został mu on z powrotem przypomniany, ponieważ przyczyną tego wszystkiego był oczywiście, nie kto inny, jak wspaniały Benjamin. 

- Dobra, niech ci będzie. – Skapitulował i pozwolił, by mężczyzna chwilę potrzymał go w swoich ramionach. Mimo całej  tej skorupy zobojętnienia, w którą się otoczył, pragnął ciepła drugiego człowieka, jak niczego innego na świecie. Eliot natomiast wyczuwając, że chłopak przestał się już tak spinać, rozluźnił uścisk i położył go na łóżku. Nachylił się nad nim i delikatnie przejechał ręką po gołej szyi Moora. Chłopak czując tak niespodziewaną pieszczotę, oprzytomniał momentalnie i nie wiedząc nawet czemu, krzyknął na całe gardło:

- Nie jestem gejem! – Nastąpiła krótka chwile konsternacji, po której Jamie wybuchł tak gromkim i głośnym śmiechem, że aż pociekły mu łzy rozbawienia. Joe natomiast zrobił się jeszcze bardziej czerwony i pobiegł w kierunku łazienki zamykając za sobą drzwi.

- Co to w ogóle miała być  za deklaracja?! – wyjęczał do siebie i skulił się pod zlewem. Nie miał ochoty w ogóle wychodzić, nigdzie. Mógłby nawet na zawsze zamieszkać w łazience, byleby tylko ktoś podrzucał mu od czasu do czasu jedzenie.

- Wszystko w porządku? – Moor usłyszał przez drzwi lekko przytłumiony głos Eliota. Co miał mu teraz powiedzieć? Zachował się jak szczeniak, którym niewątpliwe był, jednak mimo wszystko było mu tak okropnie wstyd.

- Idź sobie, ja mam jutro szkołę, muszę iść spać – powiedział na jednym oddechu. Z niecierpliwością czekał na odpowiedź mężczyzny, miał nadzieję, że Jamie będzie na tyle miły, że sobie stąd pójdzie. W końcu Eliot, to nie sadystyczny Benjamin, prawda?

- Ach tak, przez chwilę zapomniałem, że jeszcze się uczysz ku chwale i przyszłości narodu – odpowiedział mu zawadiacko, zdając sobie sprawę z tego, że zawstydzony chłopak chce go najzwyczajniej w świecie spławić.

- Ta… Niech żyje Mateczka Rosja – wybąkał pochmurnie Joe, bynajmniej w Rosji nie zamieszkując.

- Dobra, zrobimy tak… – pewność, z jaką Jamie wypowiadał słowa, dobijała Joe’go jeszcze bardziej, ale co miał robić? Musiał siedzieć i słuchać tej wesołej paplaniny. – Pójdę sobie do domu, jeśli jak na wzorowego gospodarza przystało, odprowadzisz mnie do drzwi.

 - Nie ma mowy! – wrzasnął spanikowany. – Sam trafiłeś do pokoju, to i do wyjścia trafisz.

- To nie, poczekam na drugiego gospodarza… - powiedział leniwie i wrócił na łóżko. Reakcja Moora była błyskawiczna. Drzwi otworzyły się z hukiem. Joe podszedł do Eliota tak szybko, że ten nawet nie zarejestrował momentu, w którym chłopaka złapał go za koszulę i wytargał ze swojego pokoju. Moor miał w planach ani razu nie spojrzeć na twarz Jamie’go oraz nie wdawać się w zbędne pogaduszki. Eliot miał natomiast całkowicie odwrotne zamiary. Nie miał bowiem większego problemu z przystopowaniem chłopaka. W zasadzie wystarczyło, że stanął, a Joe stracił całą swoją moc.

- Spokojnie, gdzie się tak spieszysz, co?

- Spieszę się wywlec twoje bezczelne dupsko za drzwi – skwitował chłopak. Teraz był pewien, że Benjamin i Eliot niewiele się od siebie różnili, ba był nawet przekonany o tym, że zostali zesłani na świat przez tego samego demona. Tylko nie wiedział, który to postanowił tak bardzo uprzykrzyć mu życie, stawiająca na jego drodze te dwa, dorodne dziwadła.

- Niepotrzebnie – odpowiedział nieco urażony. – Powiedziałem, że sam wyjdę jeśli mnie odprowadzisz. – Joe odwrócił się w kierunku mężczyzny wyczuwając zmianę w jego głosie. No cóż, po postawie Jamie’go widać było, że domagał się przeprosin za niemiłe słowa Moora. Joe nadął policzki niezadowolony z tego powodu, że w ogóle musiał się użerać z nieproszonym gościem.

- To cię przecież odprowadzam – wybąkał, próbując pominąć fakt, że mężczyzna był lekko obrażony. Jamie natomiast słysząc te słowa, usiadł na podłodze i zaplótł ręce na klatce piersiowej, jego dziecięca strona znów zaczynała brać górę. Joe natomiast prawie się przewrócił widząc, co wyprawia ten obłąkany mężczyzna. Bezradność zawładnęła nim całkowicie, nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Najlepiej płakać i wyrywać sobie włosy z głowy. Jednak nie to było najgorszym problemem, Moor nie wiedział, kiedy w domu może zjawić się jego ojciec.

- Co ty wyprawiasz? – Joe rzucił nerwowym spojrzeniem w kierunku drzwi, jego wolne życie skończyłoby się w momencie, w którym wszedłby rodzic.

- Siedzę, nie widać? – zironizował.

- To widzę, ja się pytam czemu nie wychodzisz?

- Bo mi się odwidziało. – Szczęka Moora prawie potoczyła się po podłodze.

- Co ty masz pięć lat, żeby tak zmieniać zdanie? Zachowuj się jak mężczyzna, a nie jak rozpuszczone dziecko! – Słowa Joe’go podziałały na Eliota, jak płachta na byka. Mężczyzna zerwał się z podłogi i sprytnie wyliczając odległość, pchnął chłopaka na ścianę. Oparł ręce po obu stronach głowy Moora, po czym złożył na jego ustach delikatny pocałunek. Joe był w takim szoku, że nawet nie zdążył zaprotestować. Znowu cały poczerwieniał, a jego ciało przeszedł dziwny, nieznany dotąd dreszcz.

- Ostrożnie z życzeniami – wymruczał niskim głosem Eliot prosto do ucha chłopaka, po czym najzwyczajniej w świecie opuścił mieszkanie.
Joe osunął się powoli po ścianie i usiadł na podłodze. Zmysły roztrzaskały się gdzieś po całym mieszkaniu, a mózg zamienił się w roztrzęsioną galaretę. Na próżno starał się przekonać samego siebie, że nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Nie miał pojęcia ile tak siedział, w zasadzie czas przestał dla nie płynąć. Do świata żywych wrócił go dopiero głos jego ojca, który wcale nie brzmiał przyjacielsko.

- Czemu drzwi są otwarte? – Mężczyzna spojrzał surowo na syna, który wyglądał jakby dopiero wrócił zaświatów.