niedziela, 1 czerwca 2014

17. Teoretycznie zwykła historia


Moor patrzył na bezwładne ciało dziewczyny, które leżało na ziemi. Przez parę sekund znajdował w tak ciężkim szoku, że nie był w stanie się ruszyć. Jednak gdy pierwsze osłupienie przeminęło, a towarzystwo, które ich zaatakowało zniknęło, ruszył w stronę przyjaciółki niczym burza. Nie wiedząc za co złapać najpierw, co zrobić, czy gdzieś ją zabrać, po prostu przy niej klęknął i zaczął nią potrząsać.

- Maya, błagam otwórz! – dziewczyna jednak nie reagowała, więc Joe wznowił swoje gorączkowe prośby.

- Wstawaj ty wredna, uparta babo, wstawaj! – Był nawet gotów wymierzyć jej policzek, metodę tę podpatrzył w filmach, jednak dziewczyna uchyliła lekko oczy. Przez ułamek sekundy bezmyślnie wpatrywała się w przestraszoną twarz przyjaciela, nie wiedząc, co się dokładnie stało. Jednak kiedy lekko się poruszyła, jej ciało przypomniało cały ból, jaki ją spotkał. Syknęła lekko i popatrzyła dookoła siebie. Wokół nich zrobiło się już małe zbiegowisko. Uczniowie patrzyli po sobie i szeptali jakieś niezrozumiałe bzdury. Ruda dziewczyna wstała energicznie udając, że nic się nie stało i pociągnęła za sobą zdezorientowanego Moora. Kiedy weszli do szkoły, Maya stanęła pod jedną ze ścian i zaczęła ciężko oddychać.

- Jesteś pewna, że nie potrzebujesz lekarza? – Moor patrzył na nią z mieszaniną dziwienia i zmartwienia. Właściwie nie powinien nawet o to pytać, tylko siłą zaciągnąć Cooper, chociaż do szkolnej pielęgniarki.

- Kto to w ogóle był? – syknęła zdenerwowana, a chłopak cofnął się o centymetr. Musiał przyznać, że tak zdenerwowanej dziewczyny nigdy w życiu nie widział. Spodziewał się raczej, że się rozpłacze i będzie chować po kątach. Tymczasem Maya wyglądała jakby była gotowa do popełnienia morderstwa. No cóż, nie każdy miał tak strachliwą naturę jak on.

- Jakieś dwa typy i lafirynda ze starszej klasy… - Chłopak przyjrzał się bacznie przyjaciółce, która wycelowała w niego groźne spojrzenie.

- Mógłbyś się chociaż raz do czegoś przydać i powiedzieć jakąś użyteczną informację?! – wrzasnęła poirytowana i wyszła z budynku. Moor natomiast stał chwilę jak wmurowany w podłogę. Już do końca zajęć nie było mu dane spotkanie z przyjaciółką. Jednak najgorsze było to, że dziewczyna cały czas siedziała w jego głowie. Zły na siebie, a jeszcze bardziej na nią postanowił, że ją znajdzie. Tylko jak? W ostatnim czasie wydzwaniało do niego tyle obcych osób, że nie wiedział, który numer wybrać. Oczywiście, żadnego nie zapisał, ponieważ doszedł do wniosku, że już nigdy nie będzie mieć do czynienia z tymi ludźmi. Jednak, jak widać, przewrotny los zaplanował sobie wszystko inaczej. Z wielką gulą w gardle wybrał pierwszy lepszy numer i czekał, aż jakiś głos się odezwie. Co prawda chwilę musiał się naczekać, jednak w końcu usłyszał, że ktoś raczył podnieść słuchawkę.

- A czym sobie zawdzięczam telefon od słodkiej kruszyny? – Joe skrzywił się nieładnie i westchnął. Przynajmniej nie dodzwonił się do Benjamina.

- Dasz mi numer do Lucy?

- Tylko jeśli dasz mi coś w zamian – odciął się wesoło Eliot.

- A co ja niby mogę  ci dać? – spytał, zanim zdał sobie sprawę z tego, jak niesfornie zabrzmiało to pytanie.

- Buzi – odpowiedział bez namysłu. Joe natomiast spłonął dzikim rumieńcem. W głębi duszy cieszył się, że nie musiał rozmawiać z nim twarzą w twarz. Jednak musiał dać mu jakąś odpowiedź, a doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że słodkie nie, nie przejdzie. Dlatego też ostatkiem silnej woli powiedział:

- Ale tylko w policzek! – Odpowiedział mu gromki śmiech i jak mu się wydawało, ów śmiech nie należał tylko do Eliota. Zaczął się zastanawiać gdzie i z kim mógł być teraz mężczyzna.

- Na początek dobre i to. Gdzie jesteś?

- A co cię to w ogóle interesuje? – pisnął niezadowolony do telefonu. Nie miał teraz najmniejszej ochoty na żadne „miłosne” schadzki. Poza tym, cholera wie, co robiła teraz Maya. Miał małą nadzieję, że poszła wyżalić się Lucy.

- Nie jestem głupi. Najpierw poproszę o to, co mi obiecałeś. – I tak po dłuższej chwili droczenia Moor uległ i powiedział mężczyźnie swoją lokalizację. Czuł się jak kretyn, czekając pod szkołą na mężczyznę o podejrzanej aparycji. Poza tym, jeśli Jamie zechce wyegzekwować tego niewinnego buziaka i ktoś to zobaczy? Pewnie skończyłby tak samo, jak Maya. A nawet więcej, był bowiem pewien, że wszystko potoczyłoby się nawet gorzej, bo jak już wcześniej zostało mu udowodnione, w ogóle nie potrafił się bronić. Czarna rozpacz stanęła mu przed oczami i fatalistyczne wizje zaczęły narzucać się jedna po drugiej. Taki sposobem nie zarejestrował w ogóle faktu, że Eliot już jakiś czas stoi obok niego i uważnie się mu przygląda.

- Nad czym tak myślisz? – Wyrwał chłopaka z zamyślenia i popatrzył w jego pełne zdziwienia oczy. Miał szczerą ochotę od razu się na niego rzucić, jednak wiedział, że miejsce nie bardzo mu sprzyjało. Dlatego też, na chwilę postanowił stłumić swoje żądze.

- Co? –spytał głupio, za nim mózg zdążył przetrawić pytanie. – A tak, w sumie to nad niczym. – Miał ochotę powiesić się za swoją głupotę.

- To gdzie dokonany aktu wymiany dóbr? – Moor znów przybrał dziwny wyraz twarzy, po czym obrzucił swojego towarzysza dziwnym spojrzeniem.

- Jakich dóbr? – Jamie znów ryknął śmiechem. Niedomyślność chłopaka była wprost porażająca.

- Użyjesz kiedyś mózgu? – spytał kpiąco. – Chyba nie chcesz mi dać buzi przed szkołą, chociaż ja nie mam nic przeciwko temu. – Joe ze wstydu chciał się zapaść pod ziemię. Teraz Eliot z pewnością uważał go za upośledzonego gnojka. Chłopak miał ochotę odwrócić się na pięcie i uciec z płaczem, ale sumienie nie pozwalało mu tego zrobić. Dlatego też wbił spojrzenie w czubek swoich butów i nieśmiało powiedział:

- Nie wiem…

- Jesteś niemożliwy, chodź za mną. – Joe posłusznie wykonał polecenie i potulnie poszedł za Eliotem. Nie szli długo, w zasadzie budynek, do którego przyprowadził go mężczyzna był całkiem blisko jego szkoły. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie myśl, że jego instynkt samozachowawczy zaginął gdzieś podczas dojrzewania. Znalazł się przecież w obcym mieszkaniu, z prawie obcym mężczyzną. I to w dodatku z takim, który jawnie pragnął go wykorzystać. Jednak apogeum strachu Joe osiągnął w momencie, w którym usłyszał całkowicie nieznany mu głos.

- Tak szybko? – Moor podejrzliwie przyjrzał się osobnikowi, który w samej tylko bieliźnie, wyłonił się z jakiegoś pokoju. Niemniej zdziwiony był także Zeno, który przez kilka sekund przyglądał się nieznajomemu chłopcu.

- Przecież nie będę go molestował przed szkołą – odpowiedział Eliot i pchnął chłopaka, by się ruszył.

- A więc to ten smark! – Blake ruszył w kierunku wystraszonego Joe’go. Złapał go za podbródek i przyjrzał mu się wnikliwie. Jednak nie znalazł w nim niczego szczególnego, ani przesadnie pięknego. Ot, chłopak jak każdy inny. Wypuścił powietrze, nie kryjąc rozczarowania, po czym pytająco spojrzał na Eliota. Ten jednak nie zareagował na Zeno, tylko pociągnął za sobą Moora. Kiedy drzwi od pokoju zamknęły się za plecami Joe’go, cały świat przestał istnieć. Chłopak z przestrachem spojrzał, na Jamie’go, który wyglądał jak drapieżnik. Cała krew odpłynęła nie wiadomo dokąd, pozostawiając jego ciało niemal przezroczystym.

- Mo-mo-moment! Co ty właściwie chcesz zrobić?! – Stwierdzenie, że chłopak był przerażony, byłoby dosyć dużym niedopowiedzeniem.

- Jak to co? Zgwałcić cię, naturalnie – odpowiedział ze stoickim spokojem.

- Żartujesz, prawda?

- Oczywiście, ale widząc twoją minę nie mogłem się powstrzymać. – Joe został wyrolowany po raz kolejny w swoim życiu i to w tak bezczelny sposób! Jednak było w mężczyźnie coś, co niezmiernie go przerażało i wydawało mu się, że w tych żartach była nutka niewygodnej prawdy. Niemniej jednak, chłopak nie zamierzał drążyć tematu.

- To nie było śmieszne… - W jego głosie słychać było gorycz. Jamie natomiast uśmiechnął się ciepło i podszedł do zdenerwowanego chłopaka.

- Nieśmieszne jest to, że jesteś tak cholernie nieostrożny i ufny. – Eliot przejechał opuszkiem palca po jego zaczerwienionym policzku. Joe spuścił wzrok by nie patrzeć w drapieżne oczy mężczyzny, które sprawiały, że kolana same się pod nim uginały. Miał wrażenie, że zaczynał się zachowywać jak mała latawica, nic jednak nie potrafił z tym zrobić. Coraz straszniejsza stawała się myśl, że mógłby pożądać zarówno Jamie’go jak i Benjamina. Joe chciał odrobinę odsunąć się od mężczyzny, jednak jego ciało natrafiło na szafę, która nijak nie chciała się posunąć i podzielić zajmowaną przez siebie powierzchnią. Dlatego też, po prostu zamknął oczy, pełen nadziei, że może to, rozwiąże jakoś tę niewygodną sprawę. Eliot natomiast przyglądał się uważnie jego zachowaniu. Ostrożnie zahaczył ręką o skórę pod koszulką chłopaka, jednak jedyną reakcją jego cała była lekka gęsia skórka. Wykorzystując tę dziwną anomalię, która zaszła u Moora, złapał go za uda tuż pod pośladkami i z łatwością dźwignął go lekko do góry

- Opleć nogi wokół mnie – rozkazał delikatnie. I gdy Joe polecenie wykonał, przycisnął go jeszcze mocniej do szafy. Jamie szybkim ruchem pozbył się koszulki Moora, która bezszelestnie upadła na podłogę.

***

Maya szła przed siebie z prędkością parowozu. Przypuszczalnie, gdyby ktoś się jej dokładnie przyjrzał, byłby w stanie dostrzec unoszące się nad nią kłęby dymu. Nie była zła na Joe’go za to niefortunne opisanie osoby, która ją napadła. Bardziej był zła na siebie, niemniej jednak, w tamtym momencie, nie umiała nad sobą zapanować. Także dla świętego spokoju wyłączyła telefon i ruszyła przed siebie by trochę ochłonąć. Nigdy nie spodziewałaby się tego, że ktoś może ją napaść. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, że plotki potrafią się bardzo szybko rozchodzić. Zapewne, gdy jutro pójdzie do  szkoły, spojrzenia wszystkich uczniów będą w nią wycelowane. Gdy złość zaczynała jej powoli przechodzić, na jej miejsce wstępowała podstępna panika. Jeśli jej spokoje, szkolne życie ulegnie zmianie, to wszystko cholera weźmie. Maya, w przeciwieństwie do Moora, umiała czasami odpyskować, czy się postawić. Jednak nie chciała walczyć z drwiną w całej szkole. Przerażona nagłą wizją zmiany oparła się o najbliższy budynek i wzięła głęboki łyk powietrza. Jednak nie uspokoiło jej to w żadnym stopniu. Co miała teraz zrobić? Nie mogła polecieć do Lucy, bo ta rozniosłaby szkołę w pył, nie bacząc na konsekwencje. Dziewczyna nie widziała żadnej pozytywnej drogi wyjścia, z tak okropnej sytuacji. Wtem, do jej uszu dobiegł czyjś głośny, dziki krzyk. Przez chwilę nawet wydawało jej się, że znała właścicielkę ów donośnego głosu. Dlatego też, by na chwilę odpocząć od męczących ją myśli, poszła w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Niepewnie podeszła na tył budynku i leciutko wyjrzała na podwórze, które tam się znajdowało. Słuch jej nie mylił, przyczyną zamieszania była Amelia. Maya szybko schowała się z powrotem, by rozwścieczona kobieta jej nie dostrzegał. Jednak nawet ze swojej pozycji, mogła wszystko doskonale usłyszeć.

- Znowu to samo! – krzyknęła Amelia, mierząc groźnym spojrzeniem Cartera. Jej dłoń mocno ściskała telefon, który został przyczyną konfliktu.

- Uspokój się kobieto i daj mi wyjaśnić! – odkrzyknął jej mężczyzna. Doskonale wiedział, że trudno było ją uspokoić w napadzie szału. A słodkie słówka nigdy w niczym nie pomagały, a często pogarszały sytuację.

- Tutaj nie ma czego wyjaśniać Gary! Znowu obracasz jakąś ździrę na boku. – Amelia roztrzaskała telefon Cartera o ziemię i buńczucznie spojrzała w jego zdenerwowane oczy. Mężczyzna wyglądał jakby chciał rzucić się na Miller, która najzwyczajniej w świecie za nic miała czyjąś własność. Jednak opanował swoje emocje i podszedł do nie łapiąc ją boleśnie za rękę.

- Gdybyś chociaż na sekundę się zamknęła i pozwoliła mi mówić, nie doszło by do tego! Wypierdalaj stąd zanim wyczerpiesz moją cierpliwość! – Gary szarpnął kobietę i pchnął ją w kierunku miejsca, w którym aktualnie stała Maya. Cooper czuła, że jeśli zaraz się nie ulotni to prawdopodobnie Amelia rzuci się jej do gardła. Co za cholerne fatum zaprowadziło ją akurat do tego miejsca? No tak, ciekawość.

- I co niby takiego mi zrobisz?! – syknęła zdenerwowana, specjalnie go prowokując. I na swoje nieszczęście, mężczyzna uległ jej wybiegowi. Uniósł swoją ciężką rękę i uderzył Miller z całej siły prosto w twarz. Kobieta upadła na ziemię, trzymając się za pulsujący policzek. Zdążyła jeszcze obrzucić mężczyznę nienawistnym spojrzeniem. Ten natomiast z  wyraźną pogardą odwrócił się do niej i wszedł do domu. W tym momencie, Cooper niepewnie wyszła zza rogu i spojrzała na siedzącą na ziemi znajomą.

- Amelia… - zaczęła niepewnie. Jednak szybko umilkła, gdy kobieta na nią popatrzyła.

- Co ty tutaj robisz? – warknęła i zmierzyła dziewczynę, która wyglądał jak chodzące nieszczęście. – Czemu nie jesteś w szkole? – Dodała już delikatniej i podniosła się z ziemi otrzepując kurza.

- Tak wyszło – dopowiedziała jej wymijająco. Tej impulsywnej i nieprzewidywalnej kobiecie także nie chciała się zwierzać.

- Chodź, przyda mi się teraz duża porcja lodów czekoladowych i tobie zapewne też. – Cooper popatrzyła na nią pytająco. Jak to było możliwe, że przed chwilą miała tyle mordu w oczach, a teraz wylewała się z nich bezgraniczna sympatia? Millerowie chyba nigdy nie przestaną jej zadziwiać.
Amelia zaprowadziła młodszą dziewczynę do małej restauracyjki, twierdząc, że w całym mieście nie znajdzie lepszych lodów. Maya skinęła jej tylko głową. Zawsze czuła się w jej obecności nieswojo, jednak teraz były tylko we dwie. O czym miała z nią rozmawiać?

- Bardzo widać? – zagadnęła Amelia wyrywając Cooper ze świata myśli.

- Co takiego? – spytała nie odgadując sensu słów.

- Jego ciężką łapę na mojej twarzy. Benjamin jak to zobaczy, wybiegnie z nożem w łapie i następny razem zobaczę go już w więzieniu. – Maya zaśmiała się lekko słysząc słowa kobiety.

- Nie jest źle, tylko masz trochę spuchnięty policzek.

- A co tobie się stało? – Amelia przyjrzała się jej uważnie i powód sam zaczął się jej nasuwać. Jednak wolała wszystko usłyszeć z ust dziewczyny.

- Nic szczególnego.

- Nie kłam, wyglądasz jakby trafił cię piorun, plus gdzieś po drodze przegoniło cię stado niedźwiedzi.

- Aż tak strasznie? – spytała wesoło, próbując ukryć swoje zażenowanie. Miller pokręciła bezradnie głowa i kazała Cooper usiąść obok siebie. Delikatnie rozplotła jej włosy, po czym wyjęła ze swojej  torebki szczotkę i zaczęła je rozczesywać. Maya siedziała skrępowana do granic możliwości. W życiu nie spodziewałaby się po Amelii takiej kobiecej delikatności.

- Ty wiesz, co mi się przytrafiło, więc możesz się podzielić teraz swoją przygodą. – Dziewczyna zrezygnowanym głosem zaczęła opowiadać swoją dzisiejszą, niezbyt przyjemną przygodę. W międzyczasie kelnerka zdążyła przynieść pucharki wypełnione lodami. Maya podczas opowiadania dłubała łyżeczką w lodach, jednak niczego nie wzięła do ust. Nie chciała także spojrzeć na twarz kobiety. Było jej wstyd, że nie potrafiła się obronić, szczególnie, że Amelia należała raczej do osób, które roznosiły swojego wroga w pył.

- Więc chcesz mi powiedzieć, że jakaś małolata zrobiła sobie z ciebie worek treningowy i nawet nie wiesz, która to?

- Przecież mówiłam ci, że podeszła od tyłu i od razu rzuciła mną o ziemię! – krzyknęła lekko podirytowana. Chociaż faktycznie czuła się jak idiotka.

- No już spokojnie. Joe widział jej  twarz, tak?

- No tak, ale jak mówiłam na niewiele się to przydało.

- Bo go od razu ofuknęłaś. Trzeba było matoła wypytać o detale. – Maya zmierzyła kobietę wzrokiem i odpowiedziała jej z wyrachowaniem:

- Wybacz, ale ty też nie jesteś chodzącą oazą spokoju.

- Oho, ktoś pokazuje pazurki – powiedziała rozbawiona. – Masz rację, jestem odrobinę nerwowa i narwana, ale zawsze wiem, kto mnie atakuje – odgryzła się jej kobieta, a Cooper aż poczerwieniała ze złości. Jednak szybko jej ten stan minął, gdy przyjrzała się rozbawionym oczom Amelii. W odpowiedzi pokazała jej tylko język. Obydwie roześmiały się wesoło i zaczęły konsumpcję prawie roztopionych lodów.