piątek, 24 lipca 2015

25. Teoretycznie zwykła historia

EDIT 28.11.15r. - zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy śledzą stronę główną, a są zainteresowani. Więcej info TUTAJ

EDIT II 16.03.1016 TUTAJ
 ***

Zeno wyskoczył z pociągu zwinnie jak kot, dziarsko zadarł głowę do góry i ruszył przed siebie, mając wielką nadzieją na lepsze, zdrowsze czasy. Bidny, nie popatrzył tylko gdzie wysiadł, nie rozejrzał się po okolicy, nie zawrócił uwagi na całkowity brak pasażerów na ów stacji, nie przyjrzał się obdrapanym, śmierdzącym i zapuszczonym ruderom. Wysiadając nie popatrzył kompletnie na nic. A powinien był. W gruncie rzeczy, obraz jaki przewijał się przed jego oczami, odzwierciedlał jego stan duchowy oraz emocje. Chłopak zaklął pod nosem gdy zauważył, że jego nowe życie ma zacząć się właśnie w zapchlonym miasteczku, o którym zapomniała cywilizacja, ale jakimś cudem pamiętała kolej.

- Niezbadane są wyroki pana! – Blake obejrzał się wokół siebie, próbując wyłapać źródło dźwięku. Chociaż wyraźnie usłyszał, co usłyszał, to mimo wszystko, nie mógł w to uwierzyć. A raczej nie chciał. Brzydkie widoki mógł znieść, śmierdzące rudery także nie stanowiły większego wyzwania, ale fanatyczna miłość do jakiegokolwiek boga, wydawała mu się nie do przejścia.
Tak więc Zeno przystanął na parę sekund, wziął głęboki wdech, zamknął oczy i licząc na swój słucha, postanowił zlokalizować źródło prawdopodobnego fanatyzmu. Stał tak wysilając swoje zmysły, czując, że jest już w stanie  usłyszeć pająka pracującego nad nową siecią.  Wtedy tuż przy nim rozległo się głośne, ciekawskie rozwibrowanie powietrza:

- Halo, plose pana! – Blake wrzasnął, odskoczył, potkną się, upadł i zaklął siarczyście. Dopiero po chwili zauważył, że tuż przed nim stoi mały, zasmarkany dzieciak i przygląda mu się z tą dziwną, dziecięcą ciekawością.

- I czego mnie straszysz mała pokrako, gdzie są twoi starzy?

- Stazy? Stazy co? Zabawki stare? Oddalem mlodsym dzieciom, tak mi powiedzieli lodzice, ze tak    dobze, to ja się nie klócilem, bo z lodzicami nie wolno, bo…

- Dobra, dobra, czaję sytuację. Rodzice, smarku. Gdzie masz swoich wspaniałych i mądrych rodziców? – Zeno popatrzył na dzieciaka z nieukrywaną niechęcią, ale nie mógł go przecież zostawić samego i udawać, że nigdy w życiu go nie widział.

- Odsedlem od nich, jestem jus duuuuuzy!

- Ta? To ile masz lat, duuuuuuzy cłowieku?

Dziecko wysunęło przed siebie, swoje małe pulchne dłonie i w pełnym skupieniu zaczęło się im przyglądać. Proces zaiste zabawny, jak na kogoś, kto jest już dorosły. Blake prychnął, ale nie popędzał dzieciaka. Cała procedura liczenia chwilę trwała, jednak chłopiec w końcu doliczył się swojego wieku.

- A mam jus penć lat – powiedział dumnie i uśmiechnął się tak, jak to moją w zwyczaju dumne z siebie dzieci.

- Penć lat mówisz, to poważna sprawa. A jakieś imię masz?

- Mam! Jamie!

Zeno zamrugał, popatrzył na niego i zaśmiał się serdecznie. Może ja się, kurwa, cofnąłem w czasie, pomyślał.

- Dobra…. Jamie, gdzieś tu słyszałem, jak ktoś nawijał o sowim niewidzialnym przyjacielu, wiesz gdzie to jest? – Chłopak popatrzył na niego pytającym wzrokiem, ewidentnie nie mając pojęcia o czym jest mowa. Blake podrapał się po głowie i po chwili namysłu złapał chłopca za rękę i poprowadził w niewiadomym kierunku, mając nadzieję na znalezienie chociaż jednej osoby, która mogłaby go uwolnić od mini Jamie’go. 

Po krótkim marszu Zeno usłyszał ponowne nawoływanie do chwalenia pana i tego typu sprawy. Nie myśląc za dużo wbiegł na środek małego placu, stanął obok persony głoszącej wiarę i wrzasnął:

- KTO, DO CHOLERY JASNEJ, ZGUBIŁ DZIECKO?! – po chwili zastanowienia dodając – AMEN! – Osiągnął cel, oczy ludzi zwróciły się w jego stronę, kobiety zaczęły szeptać między sobą, jakby wiedziały czyje to dziecko jest, tylko z powodów kobiecej zawziętości, nie chciały mu powiedzieć. Wtedy właśnie usłyszał rozpaczliwy wrzask kobiety, która z prędkością światła biegła w ich stronę. Widok był tak przerażający, że Zeno przez chwilę miał ochotę wziąć zasmarkańca na ręce  i wiać gdzie pieprz rośnie.

- Dlaczego ciągle mi to robisz? – zawyła nieziemsko kobieta i chwyciła swe dziecię w kochające, matczyne ramiona. Blake skrzywił się lekko, bo doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że po prostu małemu zazdrościł. Uczucie było tak głupie, że bardzo szybko je w sobie stłamsił i przybrał swoją codzienną pozę.

- Ekhm, a ja? – Kobieta popatrzyła na niego, dokładnie tak, jak smarkacz, gdy nie zrozumiał o co mu chodziło. Jednak w przeciwieństwie do dziecka, matka szybko się zreflektowała. Wyprostowała się i z nieukrywaną wdzięcznością powiedziała:

- Bóg zapłać, nie wiem co bym zrobiła, gdyby mi gdzieś zniknął…na zawsze…

- No ja mam nadzieję, że ten twój bóg mi zapłaci. Trochę mi podróż na to zadupie zjadła pieniędzy… 

- Blake oczywiście skłamał, za pociąg nie zapłacił, bo był urodzonym bumelantem, nie mniej jednak, pieniędzy nie miał.

- Jesteś biedny?

- Co to za bezpośredniość? Nie pyta się ludzi, czy są biedni. A już myślałem, że to ja jestem źle wychowany. – Kobieta zaśmiała się wesoło i przeczesała dłonią swoje długie włosy w kolorze zboża.

- Przepraszam, nie miałam niczego złego na myśli. Chodź, zapraszam na obiad.

            Zeno popatrzył z niesmakiem na postawiony przed nim talerz z jedzeniem. Co prawda darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, niemniej jednak szpinak, to szpinak.

- Trzeba było mówić, że zapraszasz mnie bardziej na tortury, a nie obiad.  Nastawiłbym się – wyburczał śmiertelnie niezadowolony i ostentacyjnie odsunął od siebie talerz.

- A próbowałeś kiedyś? – spytała niezrażona zachowaniem gościa. – Poza tym, to makaron ze szpinakiem, a nie sam szpinak. Spróbuj, nie ubędzie ci od tego.

- A tak w ogóle – powiedział, próbując włożyć sobie kawałek obiadu do buzi. – Twój mąż nie będzie miał nic przeciwko nieznajomemu, jakby nie patrzeć, przystojnemu mężczyźnie?

- Nie mam męża – odpowiedziała krótko kobieta i spojrzała ukradkiem na syna.

- No to faceta, jakiegoś typa chyba masz? Bo z tego, co pamiętam, dzieci  w kapuście się jednak nie znajduje.

- Gratuluje podstaw biologii – sarknęła i powróciła do konsumowania posiłku.

- Aaaa, już rozumiem! Gdyby umarł, zrobiłoby się  teraz melancholijnie-niezręcznie. A ty włączyłaś tryb osy, czyli twój luby dał nogę, gdy tylko dowiedział się o nadchodzącym  obowiązku. Mam rację? – Blake przemógł się i włożył kawałek dania do ust. O dziwo, nie miał ochoty wypluć zielonej papki, a mógłby się nawet pokusić o stwierdzenie, że mu posmakowało. 

- Jeśli naprawdę chcę usłyszeć tę wzruszającą i niesamowitą historię, to będziesz musiał poczekać – powiedziała chłodno i na tym dialog się urwał.

            Późnym wieczorem, gdy Jamie już spał, wyszli razem na taras małego, przytulnego domku i przez chwilę nie odzywali się w ogóle. Zeno czuł się lekko niezręcznie, kobieta była sama z dzieciakiem, pewnie brakowało jej czułości i innych tego typu babskich spraw, a on… On nie miał kompletnie nic do zaoferowania, przecież nie mógłby z nią… brrr, aż się wzdrygnął.

- Ej, to co chciałaś mi opowiedzieć? Jeśli dobrze pamiętam, miała to być jakaś wzruszając opowieść o kochającej się parze, która napotkała niesamowite trudności, ale i tak udało im się zrobić dzieciaka i… – Nie wytrzymał tej denerwującej ciszy. Wolałby wszystko od razu wyjaśnić.

- Zawsze tyle gadasz? – przerwała mu kobieta.

- Tylko jak się robi tak cicho, jak teraz właśnie.

- Ech, przykro mi, ale opowieść nie będzie tak wzruszająca. Romantyzmu w niej zero. Był on, byłam ja. Było miło, dopóki nie dowiedział się, że zostanie ojcem. Wtedy podkulił ogon i zwiał. I teraz jestem, tak jakby, czarną owcą tego uroczego miasteczka.

- Zostałaś lokalnym antychrystem, jak mniemam.

- Coś w ten deseń. A ciebie co tutaj przywiało?

- Oj, Elizka, chęć poznawania świata oczywiście. Zawsze chciałem zwiedzić taką zapadniętą i stęchniętą dziurę, jak to miasteczko. Spełniam marzenie. – Kobieta prychnęła i popatrzyła na niego, jak na niezwykle rzadki okaz mało urodziwego zwierza.

- Oczywiście. Wiesz, mógłbyś się chociaż trochę wysilić. Ja opowiedziałam ci moją niezwykłą historię miłosną. Też mógłbyś coś o sobie powiedzieć.

- Godzina zwierzeń, co? – Zeno wykrzywił twarz w dziwnym grymasie. Nie wiedział czy zrobić wielki coming out, czy dalej siedzieć z gębą na kłódkę.

- A co masz do stracenia? Posiedzisz tu pewnie  chwilę i później już nigdy się nie zobaczymy.

- No dobra, niech będzie, jak antychryst antychrystowi. Bo widzisz, jestem gejem, no co tu dużo ukrywać, puszczalskim dosyć. Ale jakoś tak wyszło, że i mnie amorek jebnął tą swoją przeklętą strzałeczką. Problem polega na tym, że niestety tylko ja oberwałem. Druga strona… druga strona nie jest specjalnie zainteresowana. Pokłóciliśmy się, ja się spakowałem, wsiadłem w pociąg i wylądowałem w tej przeklętej kolonii twojego boga. – Zeno popatrzył na siedzącą obok kobietą i za nic nie mógł odgadnąć, czy zaraz aby nie zarobi czymś ostrym w głowę.

- Poważnie? Nie zgrywasz się aby? – spytała po chwili ciszy, gdy pierwszy szok minął.

- No tym razem nie. To co, koniec znajomości? Bo wiesz, niektórzy myślą, że się tym można zarazić, a ty masz syna…

- Z byka spadłeś? – roześmiała się Eliza i popatrzyła na niego wesoło. – Wiem, że mieszkam w jakiejś zapyziałej, małej miejscowości, ale upośledzona nie jestem. Więc, chcesz mi powiedzieć, że najzwyczajniej w świecie obraziłeś się i uciekłeś nie próbując podjąć jakichkolwiek działań?

- Ej, tego nie powiedziałem! Coś tam próbowałem, chyba… - Blake zmieszał się lekko, nie miał najmniejszej ochoty opowiadać o swoich łóżkowych ekscesach.

- Co? Rozłożyć nogi? – Prawie się opluł słysząc te słowa. No, nie spodziewał się ich od kobiety z dzieckiem.

- Ej, wyrażaj się jak matka, a nie nastolatka. Głupio się czuję jak tak mówisz, a mnie nie łatwo zawstydzić.

- Wyobrażam sobie – prychnęła. – Chcesz zostać na jakiś czas?

- Spoko, może mnie nawet tutejsi nawrócą na dobrą i pobożną drogę? – Popatrzyli na siebie i roześmiali wesoło. Jednak nie była to zapowiedź, zapierającego dech w piersiach, romansu.

***

Joe przez całą drogę powrotną nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Niby jakim cholernym, piekielnym zrządzeniem losu, ta homofobiczna pannica miała być od teraz w jakikolwiek sposób z nim powiązana. Dlaczego? Maya z całą pewnością ucieszy na wieść o tym, że Joe będzie w stanie powiedzieć trochę więcej niż ostatnio na temat dziewczyny, która ją napadła. Tylko jakim kosztem? Będzie zmuszony do wspólnych obiadków, wesołego rodzinnego poplotkowania przy stole i całego tego fałszywego teatrzyku. Na myśl o tym, wstrząsnął nim nieprzyjemny dreszcz. Jeśli informacje i preferencjach Cooper wyciekną do jego ojca, to Benjamin pewnie też za długo nie ostanie się w sferze tajemnicy. Chłopak aż jęknął pod nosem z przerażenia. Nie był w stanie wyobrazić sobie reakcji ojca na to, że jego jedyny syn wpadł w takie towarzystwo. Wystarczyło przecież spojrzeć na Millera, żeby stwierdzić, że przyjemną w odbiorze personą to on nie jest. Nawet gorzej. Patrząc czasami na Benjamina miało się wrażenie, że jest on jakimś typkiem spod ciemnej gwiazdy, kryminalistą z piekła rodem. A Amelia? Też nie lepsza.
Nie, za nic w świecie Joe nie mógł dopuścić do tego, by informacje i przyjaciółce i nim wyciekły do ojca. To skończyłoby się katastrofą. Tatuś zapewne wysłałby go do jakiejś szkoły z internatem, która znajdowałaby się na końcu świata. A żeby nawrócić syna marnotrawnego, zapewne skończyłoby się na katolickim fanatyzmie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Po głębszym zastanowieniu i rozważeniu wszystkich opcji, Joe doszedł do wniosku, że jednak woli użerać się z Millerem, niż trafić do katolickiej placówki. Wiadomo, że lepiej grzeszyć niż się nawracać. A jak zauważył, już dawno zszedł ze ścieżki prawości i dobra, oczywiście Ben mił w tym swój udział.  Całkiem spory z resztą. Ale mniejsza z tym. Jeśli będzie martwił się na zapas, to w takim tempie osiwieje za jakieś dwa, góra trzy lata.

Po rodzinnym obiadku wszystko było złe, a zrobiło się jeszcze gorzej, gdy Joe spojrzał na telefon. Odebrać? W sumie, jeśli nie odbierze, to i tak niczego nie zmieni. Szybko zebrał pokłady silnej woli i przyłożył komórkę do ucha.

- Gdzie się szlajasz? – Głos Benjamina, całe szczęście, nie zdawał się być rozdrażniony. Użeranie się z mężczyzną, zawłaszcza teraz, nieszczególnie pasowało Joe’mu, ale cóż, nie było wyjścia. Chłopak wyraźnie westchnął do telefonu i bez większych emocji spytał:

- Skąd pomysł, że się gdzieś szlajam?

- A stąd, że siedzę pod twoimi drzwiami i nikt mi nie otwiera.

- Huh? Może zacząłbyś łaskawie się zapowiadać, co? Wbrew pozorom ja też mam jakieś prywatne życie, a poza tym, nie mam najmniejszej ochoty wpuszczać się do mieszkania. Ostatnio… - Joe zająknął się na chwilę, wspomnienie dalej było świeże i dosyć bolesne. – Ostatnio wcale nie było miło!

Moor pod wypływem impulsu rozłączył się i nie wiedzieć czemu, przyspieszył kroku. Na pewno nie było to powodowane szybszą chęcią spotkania Millera. Niemniej jednak, emocje robiły swoje, poza tym czuł, jak jego twarz robiła się coraz bardziej czerwona. A to zdenerwowało go jeszcze bardziej.
Joe wpadł na klatkę schodową niczym diabeł. Włosy miał rozczochrane, a twarz przybrała jakiś dziwny i nieokreślony wyraz. Pewnie dlatego, że jednocześnie był zły, poddenerwowany, zmieszany, ciekawy oraz podniecony. Choć podniecenie to był bardziej odczuwalne na podłożu psychicznym niż fizycznym.

- Co tak długo?

- Jeszcze tu jesteś?

Cisza.

- Dobra, słuchaj – zaczął Ben. – Wtedy może faktycznie trochę mnie poniosło. Przepraszam cię za to, ale jeśli komukolwiek wygadasz, że się przed tobą kajałem, skręcę ci kark.
Moor miał wrażenie, że na chwilę świat zatańczył mu przed oczami, a serce zatrzymało się na ułamek sekundy. W panice i szczerym niedowierzaniu zaczął się rozglądać szukając jakiejś ukrytej kamery, bądź prawdziwego Millera. Bo ten tu, co przed nim stał, musiał być podstawiony. Chłopak był pewien, że to, co właśnie usłyszał, nie mogło być prawdziwe. Benjamin popatrzył na niego i z niesmakiem żachnął się:

- Co się tak rozglądasz? Odbiło ci już całkiem?

- To jakiś żart, co nie? Albo coś knujesz, bo nie ma opcji żeby te przeprosiny były głosem twojego umierającego sumienia…

- Przysięgam, to ostatni raz, kiedy kogoś przepraszam…- wyburczał wkurzony. – Dawaj to. – Miller wyrwał kluczyki z rąk chłopaka i władował się do mieszkania, dalej burcząc coś pod nosem. Słowa te kosztowały go sporo dumy i samozaparcia, a i tak nie zostały przychylnie przyjęte. Oczywiście w ogóle do głowy mu nie przyszło, że mogło to być spowodowane jego ciągłym grubiańskim zachowaniem.

- Ej, kto ci pozwolił się tak rządzić! – Joe zamknął za sobą drzwi i znów podejrzliwie spojrzał na Benjamina, coś ewidentnie mu tutaj nie pasowało. – Słuchaj, powtarzam jeszcze raz. Nie wierzę w twoje dobre chęci. Jeśli jeszcze raz coś zrobisz wbrew mojej woli, to zadzwonię na policję!  Nie będę się wahał ani trochę!

Miller wstał z kanapy, na której zdążył się już dosyć wygodnie rozsiąść i leniwym krokiem zbliżył się do chłopaka. Popatrzył mu prosto w oczy i starając się trzymać nerwy na wodzy powiedział:

- Przeprosiłem już, drugi raz nie zamierzam tego robić. Ale w porządku, możesz mi nie wierzyć, twoja wola. Nie dotknę cię, dopóki mi na to nie pozwolisz, jeśli o to ci właśnie chodzi. Niech to będzie moją pokutą, świętoszku.
Zbliżył się do niego jeszcze bardziej, po czym zniżając głos wyszeptał:

- A teraz zrób mi herbatę, bo cholernie chce mi się pić.

Moor nie protestował, odwrócił się i grzecznie podszedł do czajnika. Bądź co bądź, nie tego się spodziewał. Ten człowiek chyba nigdy nie przestanie go zaskakiwać. Za każdym razem zakrzywia go w całkiem innym kierunku. Chłopak był pewien, że już nigdy w życiu nie spotka bardziej niezrównoważonej osoby.

Kiedy już razem siedzieli na kanapie i bezmyślnie wpatrywali się w telewizor, Miller zaczął rozmowę, o dziwo, całkiem normalną.

- No, powiesz w końcu co robiłeś, gdzie byłeś, z kim?

- A niby po co? – Joe odsunął się lekko od niego, tak na wszelki wypadek.

- Nie chcesz się dać zabałamucić, to przynajmniej coś poopowiadaj – stwierdził całkowicie beznamiętnym głosem. Moor natomiast udał, że nie usłyszał pierwszej części wypowiedzi.

- Byłem na obiedzie u ojca i jego… jego nowej kobiety.

Cisza.

- I co?

- Co, co?

- Jak ci się udało przez tak krótki okres czasu, tak zidiocieć? Opowiedz coś więcej. Wiesz, podstawy konwersacji. Jaka ona jest, czy ma dzieciaka, czy ma krzywe zęby, a może się jąka, COKOLWIEK. Poważnie…Gadać nie chcesz, pieprzyć się nie chcesz, zapewne przytulać, ani całować się też nie masz ochoty. Co ja tu w ogóle robię? Bogowie, ani szczególnie piękny nie jesteś, ani tym bardziej rozgarnięty. I ja też zidiociałem przez ciebie całkowicie. Zrekompensuj mi, do kurwy nędzy, ten celibat i chociaż się odzywaj. Gdybym chciał posiedzieć z zamkniętą gębą, zostałbym w domu.

- Ok, pojąłem, już się nie musisz tak uzewnętrzniać, wiesz? Kobieta jest całkiem normalna, tylko, że jej córka, to już niekoniecznie… Okazało się, że to ta dziewczyna, co się rzuciła na Mayę. Mnie też od raz razu skojarzyła i wysnuła podejrzenie, że no… też kocham inaczej…

- Ha, dobre i co jej powiedziałeś? – Miller wbił w niego bystre spojrzenie, wymuszając na nim powiedzenie całej prawdy, a nie tak, jak to chłopak miła w zwyczaju, tylko połowicznej.

- I po co się tak gapisz? Powiedziałem, że to nie jej sprawa.

- A dalej?

- Nic dalej. Daj mi spokój.

- Joe, wyczerpujesz moją cierpliwość w rekordowym  czasie i gotów jestem złamać obietnicę, którą ci wcześnie dałem. I zrobię to tylko po to, żeby wkurwić cię tak, jak ty mnie teraz wkurwiasz. – Chociaż podczas mówienia, na jego ustach widać był uśmieszek, to głos zadawał się być przenikliwie chłodny. Moor przełknął głośno ślinę i zdecydował się jednak na szczerość.

- Ona wyzwała mnie od pizd, ja jej powiedziałem, że jest ukrytą lesbą, a na sam koniec trochę sobie pogroziliśmy. Wiesz, jak to świeżo upieczone rodzeństwo…. – Moor czuł się jak idiota mówiąc takie rzeczy Benjaminowi. Wiedział, że jego problemy wyglądają, jak te wyjęte prosto z dziecięcej piaskownicy.

- Groziła ci? Co ci powiedziała? – Chłopak popatrzył na niego podejrzliwie. Wszystko co mówił i robił dzisiaj Miller było, delikatnie mówiąc, wątpliwe. 

- No, że rozwaliłaby mi twarz, wydłubała oczy i zrobiła z nich kolczyki… Ale to tylko takie głupie gadanie…

- Ma fantazję, nie ma co. Adres zapewne też jakiś ma?

- Nie, nie ma. Halo, ziemia do Benjamina! Tam mieszka mój ojciec, wiesz? Zdajesz sobie z tego w ogóle sprawę, czy może jakimś magicznym sposobem ci to umknęło?

- Nic mi, gnojku, nie umknęło. Ale grozić mogę ci tylko ja i nie lubię, jak ktoś się wpierdala na moje podwórko. No trudno, dorwę ją po szkole, bo zapewne po zajęciach będzie się chciała dobrać do twojego upośledzonego dupska. Ja jej wyjaśnię kilka kwestii, Lucy zapewne też ją kiedyś dorwie, a kto wie, może nawet Amelia się dołączy. Bo swoją drogą, to niezła spina była między tą trójką. – Moor popatrzył na niego pytająco, bo oczywiście, nie miał pojęcia co się działo z jego przyjaciółką.

- Jaka spina?

- No tak, ty przecież nic nie wiesz. Ta ruda lisica, zamiast do szkoły, przychodziła do nas. Miałem już tego dosyć i powiedziałem o wszystkim Lucy. Gdybyś widział, jak mocno była wkurwiona, to mnie byś miał za anioła.

- Wątpię – bąknął Moor, słysząc ostatnie słowa Benjamina.

- Wątpisz? A ja cię takim miłosierdziem dzisiaj obdarowałem. – Miller przybliżył się, opierając rękę tuż obok uda chłopaka. Joe chciał się odsunąć, ale już nie miał, niestety, gdzie.

- Weź, nie kpij już sobie i tak wiem, że coś się za tym kryje. Nie dam się nabrać – powiedział dosyć nerwowo.

- Nie mam pojęcia o czym mówisz. Lepiej mi powiedz, o której kończysz zajęcia w poniedziałek. – Benjamin był tak blisko, że ich nosy prawie się dotykały. Tętno Moora przyspieszyło, tak samo jak i jego oddech.

- O 16, tylko błagam, odsuń się już. – Joe nie wiedział, co zrobić ze wzrokiem, skończyło się na tym, że zapatrzył się na usta siedzącego przed nim mężczyzny. Ben odczytał sygnał, zinterpretował go, tak jak mu pasowało i pocałował Moora. Założył, że chłopak nie będzie się opierać i oczywiście miał rację. Nawet sam Joe, gdzieś głęboko w duszy liczył, na to, że Miller nie przyszedł tylko na pogawędki. Gdy skończyli, mężczyzna powiedział z przekąsem:

- Wiedziałem, że jara cię zabawa w udawanie niedostępnego.

Chłopak aż cały spąsowiał, chwycił kubek, który akurat znalazł się pod ręką i cisnął nim w uciekającego Benjamina. Mężczyzna bez większych problemów uniknął lecącego pocisku. Na odchodnym zdążył jeszcze powiedzieć:

- Do następnego, moja przekorna księżniczko!


- Wstrętny, wstrętny manipulant! – Wrzasnął chłopak, po czym schował twarz w dłoniach. Był mu tak bardzo wstyd. Ten dzień na pewno zapisze się w jego historii, jako jeden z najdziwniejszych w tym krótkim, cholernym życiu. 

środa, 20 maja 2015

24. Teoretycznie zwykła historia



Zeno, jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało, zagubił się we własnych myślach. Tak właściwie, to czemu Jamie miałby być o niego zazdrosny? O małą chodzącą kurewkę, która właśnie (nie bawiąc się w eufemizmy) dała dupy najgorszej szui w mieście. Blake postąpił impulsywnie, porwała go chwila, dzika ciekawość i to ciekawość całkowicie zgubna. Jednak nie można przecież wszystkiego zwalić na chwilową niepoczytalność. Próbując logicznie myśleć, chłopak doszedł do wniosku, że Eliot nie powinien nigdy dowiedzieć się o tym incydencie. Jednak szanse by zachować tę przygodę w tajemnicy, sięgały praktycznie zera. Za dobrze znał Benjamina. Świadomość, że ta niebiesko-głowa menda latała teraz za przygłupim smarkiem, niczego nie gwarantowała. Mężczyzna mógł pochwalić się swoja przygodą w najmniej odpowiednim momencie. Najgorsze było to, że Zeno no mógł niczego przewidzieć, bo niestety brakowało mu kilku szarych komórek do tego, by rozgryź zachowanie tak nieobliczalnego człowieka, jakim był Benjamin. Procedura myślenia była dla chłopaka tak męcząca, że niestety, najzwyczajniej w świecie rozbolała go głowa, a humor spadł poniżej średniej.
W dodatku ten deszcz... Blake miał dość. Znów to cholerne miasto przyprawiało go o mdłości, a gdzieś w zakamarkach świadomości zaczęła rodzić się myśl, by stąd uciec. Przeczekać najgorsze plotki, a kto wie, może nawet już nigdy się tutaj nie pokazać.
Chłopak spojrzał na swoje rozmazane odbicie w kałuży i zaśmiał się brzydko. On i związek? Dobre sobie, komedia jakich mało. On i Jamie? Jeszcze większa kabała, jeszcze gorsze zakończenie. Każdy, kto znał Eliota trochę lepiej wiedział, jaką niechęcią pałał on do długoterminowych związków. I właśnie to się kiedyś Zeno tak mocno podobało. Kiedyś... Teraz Blake tęsknił za czymś czego nigdy nie miał, czego nigdy nie zaznał. Pragnął uczucia, które było mu obce i to dobijało go najbardziej. Biedak doszedł do strasznej konkluzji, że, o zgrozo, zaczynał się starzeć. Myśl zaprawdę okropna i ciężka do zniesienia. Szczególnie dla kogoś, kto jeszcze dwa dni temu był święcie przekonany, że znajduje się w kwiecie wieku.
No nic, Blake podjął już decyzję. Wrócił do mieszkania, spakował niezbędne rzeczy i kupując bilet na pierwszy lepszy pociąg, wyjechał z miasta.

***
Miller już miał rzucić się na dziewczynę, gdy do jego uszu dobiegł dźwięk drzwi przerabianych na wykałaczki. Chcąc nie chcąc, musiał zaniechać swoich poczynań, choć genitalia dalej boleśnie przypominały mu o niemiłej schadzce z pięścią dziewczyny. Nie mógł sobie jednak odmówić całkowitego poniechania zemsty. To byłoby bardzo nie w jego stylu. Dlatego też wysilając wszystkie swoje szare komórki, namierzył spojrzeniem chowającą się przed nim dziewczynę, po czym przerażającym głosem powiedział:

- I ujrzałem: oto koń trupio blady, a imię siedzącego na nim Śmierć i Otchłań mu towarzyszyła.*

- Benjamin, do kurwy nędzy, przestań cytować Apokalipsę! To nie jest ani trochę zabawne! – wyraziła się mniej elokwentnie Amelia, nie posądzając brata o znajomość Biblii.

- Jest i to nawet bardziej niż myślisz. A teraz idź otwórz drzwi, jeśli nie chcesz wydawać pieniędzy na nowe – powiedział całkiem zadowolony z siebie, po czym rozsiadł się wygodnie pod ścianą i czekał na przedstawienie.

Amelia z duszą na ramieniu wykonała polecenie brata, bo faktycznie miało się wrażenie, że do środka chce się dostać, co najmniej, smoczyca. Po prawdzie, nie odbiegało to za bardzo od rzeczywistości. Oczy Lucy dosłownie ciskały gromami i zapewne gdyby mogła, zionęła by w stronę panny Miller ogniem iście piekielnym.

- Ostrzegam – syknęła Wood – nie wtrącaj się, bo ostatkiem sił powstrzymuję się, by nie przetrącić ci karku.

Panna Miller grzecznie zeszła jej z drogi, nie zamierzała ryzykować pobiciem, tym bardziej, że nie wiedziała jak Benjamin przedstawił jej całą sytuację. Choć patrząc na wściekłą przyjaciółkę, mogła się domyślać, że zrobił to w najbardziej barbarzyński sposób.
Lucy wtargnęła do pokoju z impetem, którego nie powstydziłby się żaden szanujący się wicher. Maya natomiast wyglądała jakby naprawdę miała umrzeć, bo kobieta była jeszcze bardziej wściekła niż na ognisku, a tym razem kumulacja emocji była wymierzona w jej stronę. Wood, by nie dać Benjaminowi przyjemności oglądania nadchodzącej draki, zamknęła za sobą drzwi. Oczywiście, wdzięczna mu była za informację, jednak nie łudziła się co szlachetności tego czynu, bo powszechnie wiadomym było, że o wyższych uczuciach mężczyzna zapomniał już dawno temu. Tak więc nie zważając już całkowicie na nic, przystąpiła do ataku.

- Ty mała, cholerna smarkulo! Co ty sobie wyobrażasz, że kim ty jesteś? Ciekawa jestem ile pod tą słodką buźką naiwności i nieporęczności jeszcze kryjesz twarzy! Jaki był twój plan, ty mała kurewko, co? Przynosiłaś tu swoje dupsko z problemami w nadziei, że Amelia zacznie pocieszać cię w jakiś bardziej miły dla ciała sposób?!

- Nie... to nie tak... - Głos nie chciał wydobyć się ze skurczonego gardła dziewczyny, zupełnie jakby jakaś niewidzialna siła trzyma ją za szyję. Tymczasem Lucy wyglądała, jakby tę niewidoczną dla oka siłę, chciała zastąpić.

- Przestań się jąkać, na to się już nie nabiorę.

- To wszystko wyszło jakoś przez przypadek, przysięgam, ja... zamierzałam ci o wszystkim powiedzieć...

- Kiedy, co? Kiedy chciałaś zaszczycić mnie informacją, że twoje zainteresowania przekierowały się na wspaniałą i dobroduszną Amelię?!

- Nic mi się nie przekierowało! – krzyknęła zrozpaczona dziewczyna. Nie tak to wszystko miało wyglądać.

- Nie? To może mi to jakoś logicznie wytłumaczysz? - Lu patrzyła na nią z niedowierzaniem. Nie sądziła, że jej rudowłosa kruszyna mogła w tak krótkim okresie zmienić się w bezczelne kurwiszcze.

- A muszę tutaj? Oni pewnie, no wiesz, podsłuchują... – Wood gdyby chciała, bo móc mogła, wychlastała by dziewczynę po twarzy. Jednak nie miała ochoty sprawiać Benjaminowi aż takiej przyjemności, musi wystarczyć mu to, co usłyszał do tej pory.

- Pewnie, że nie. Jakby wcześniej nie przeszkadzało ci wylewanie tutaj swoich żali – odpowiedziała jej jadowicie, po czym podeszła do niej energicznym krokiem, złapała za sweter i w taki właśnie spektakularny sposób wywlokła z pokoju. Wychodząc pozwoliła sobie jeszcze rzucić złowrogim spojrzeniem w kierunku przyjaciółki. Z nią też będzie musiała wyjaśnić parę spraw.

***
Wyrzuty sumienia gryzły Eliota jeszcze długo, no przynajmniej mierząc według jego czasu. Minęło dobrych sześć godzin, a on nie mógł pozbyć się z głowy jednej, uporczywej myśli. Małego cholerstwa, które niczym upierdliwy robak, penetrowało mu mózgownicę. Jamie był przekonany, że Zeno podąsa się trochę, po czym wieczorem znów zapuka do jego drzwi. Nie zapukał. Eliotowi nie było dane odczytać od niego nawet głupiego SMS-a. Telefon milczał jak zaczarowany, chociaż średnio co 20 sekund sprawdzał jego wyświetlacz.

 - Zwariowałem – powiedział do siebie z wyrzutem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ta łajza ciągle tkwiła w jego głowie, jak szpilka i dźgała go bezlitośnie. Jamie złapał się nawet na tym, że dobrą chwilę spędził pod drzwiami nasłuchując kroków. Jednak, jak wiadomo, nic nie usłyszał. Nie mógł usłyszeć, Zeno nie było już w mieście.

Eliot po długiej batalii z samym sobą i po wyzwiskach rzuconych w lustro, postanowił schować dumę w buty, i do chłopaka zadzwonić. Zeno kazał mu czekać aż cztery sygnały, co mężczyzna odebrał jako afront, jednak w przypływie dobrych manier postanowił to przemilczeć.

- Ktoś umarł? – Jamie nie dopowiadał przez jakieś kila sekund. Jednak zreflektował się dosyć szybko, a pewność siebie powróciła sama.

- Ty umrzesz, jeśli się tutaj nie przywleczesz.

- Może być mały problem. – Blake ziewną do słuchawki i nie zaszczycił Eliota dalszą częścią wypowiedzi. Między nimi znowu zagościła cisza. Cisza, w której mężczyzna mógł powoli wyłapać dźwięk jadącego pociągu. Nie spodobało mu się to ani trochę. Ostatnim razem chłopak uciekła w taki sam sposób, z tą jednak różnicą, że Eliota w ogóle to nie obeszło.

- Gdzie ty znowu wleczesz to kościste dupsko?

- A bo ja wiem, gdzie wysiądę, tam będę. – Te lakoniczne odpowiedzi zaczęły mężczyznę doprowadzać do szewskiej pasji. Wiedział, że Blake dąsał się na niego jak cholera, a to właśnie między innymi dlatego, że zapakował się jak obrażona podfruwajka i poleciał nie wiadomo dokąd, po co i dlaczego.

- Wracaj obrażalska pannico, mamy sprawy do przedyskutowania – powiedział władczo, czując, że grunt zaczął mu się palić pod nogami. Jednak nie mógł tego okazać. Całkowicie stracił by twarz, gdyby zaczął go błagać o powrót.

- Nie, nie mamy. Nie ma już chyba niczego, co mógłbyś mi powiedzieć. Szczerze mówić, już nawet nigdy nie będzie okazji. Żegnam pana. – Blake nie czekając na odpowiedź rozłączył się. Eliot natomiast był święcie przekonany, że głos chłopaka drżał i tylko cudem nie uwiązł mu w gardle. Mężczyzna próbował dodzwonić się do niego jeszcze parę razy, oczywiście, bezskutecznie. Zły jak jasna cholera, ubrał buty i wyszedł z mieszkania, informując o tym wszystkich sąsiadów. Zeno rzucił mu wyzwanie, a on po jednej porażce, nie zamierzał narażać się na drugą. Teraz oto nadszedł czas na odnowienie pewnych, niekoniecznie standardowych, znajomości.
____________________________
* http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=1094&werset=16#W16

wtorek, 24 lutego 2015

23. Teoretycznie zwykła historia

Krople deszczu stukały rytmicznie o parapet, nic nie zapowiadało nawet najmniejszej poprawy pogody. Joe westchnął niezadowolony. Obiecał dzisiaj ojcu, że w końcu wpadnie do swojej nowej rodzinki. Z powodu przeprowadzki i ogólnego harmideru nie musiał tego robić w tamtym tygodniu. Tym razem jednak, odwiedziny było koniecznie. W ogóle nie wiedział czego się spodziewać i to napawało go największym niepokojem. Jednak co ma być to będzie. Wyszedł ze szkoły, rozłożył parasol i smętnie popatrzył na pustą przestrzeń obok siebie. Maya znowu nie przyszła na zajęcia...
          Moor, o dziwo, nie miał żadnych problemów z dodarciem pod wskazany adres. Postał chwilę pod drzwiami, poprzeklinał pod nosem, po czym zbierając wszystkie siły zadzwonił do drzwi. Ze zdenerwowania dłonie zaczęły mu drżeć i się pocić, zdecydowanie nie lubił poznawać nowych ludzi. Po krótkiej chwili tajemnicze wrota otworzyły się z impetem i wszechświat na chwilę się zatrzymał. Chłopak poznał „odźwierną”, doskonale wiedział kim była dziewczyna, która właśnie otworzyła mu drzwi. Obraz, który wydawał się być zatarty odżył w jednej chwili. Nie miał pojęcia, jak mogły mu wyskoczyć z pamięci te platynowe włosy z lekko zieloną grzywką, kolczyk w nosie i strasznie niemiłe spojrzenie. Dziewczyna też wyglądała na zbitą z pantałyku, jednak szybko oprzytomniała i prychnęła z kpiną.

- Zdaje mi się, że jesteś tym chuderlawym przyjacielem małej lesby? - Głos miała nieprzyjemny i szorstki. Jednak Moor nie dał się sprowokować, Benjamin zaczął go w tym zakresie szkolić już znacznie wcześniej. Słyszał gorsze zaczepki.

- Wpuścisz mnie do środka czy mam tu tak stać? - odpowiedział jej całkiem spokojnie, choć miał ochotę wbić jej spiczastą cześć parasola prosto w oko.

- Właź.
Nie musiała powtarzać drugi raz. Wpakował się od razu do środka, był zmarznięty i głodny. Nie miał najmniejszej ochoty na potyczki słowne z kimś, na kogo Maya prawdopodobnie szykowała obławę. Oczywiście tego mógł się tylko domyślać, jednak wątpił by nie przychodziła do szkoły ze strachu. Do przedpokoju wkroczył całkiem urodziwa kobieta. Joe przez chwilą zaczął zastanawiać się co poszło nie tak, że córka wyglądała jak potwór z bagien, gdy jej matka była całkiem niczego sobie. No cóż, drogi genów są niezbadane. Kobieta podeszła do niego energicznym krokiem i objęła go tak mocno, że Joe na chwilę stracił kontakt z tlenem.

- W końcu mogę cię poznać! - Zaszczebiotała mu do ucha, po czym ucałowała go lekko w policzek. Tego Moor się nie spodziewał i zaczął nawet żałować słów, które powiedział do ojca, gdy mieli małe starcie.

- Miło mi poznać... - wysapał niepewnie po czym popatrzył w zielone oczy kobiety. Chyba tylko to kobieta podarowała swojej, bagiennej urody, córce.

- Ach, gdzie ja mam głowę! Przedstawić się, oczywiście, że trzeba się przedstawić. Jestem Olivia, a ta mała buntowniczka to Lily.

- Joe...

- Przecież wiem, no szybko do stołu bo obiad stygnie! - Kobieta pociągnęła za sobą chłopaka do jadalni. Moor rozejrzał się panicznie po pomieszczeniu, próbując zlokalizować postać swoje ojca. Nie mógł go jednak namierzyć. Jego spanikowane, błędne spojrzenie podchwyciła od razu Olivia.

- Twojego ojca zatrzymało coś dłużej w pracy. Ale nie martw się, przyjdzie, tylko trochę później. - Ciekawe skąd on to znał? Ojczulek zostawił go samego, na łaskę bądź niełaskę kobiet. Dziękował wszystkim bogom, że matka nie miała ani trochę zbliżonego charakteru do swojej córki. Gdyby tak było, to przepadłby z kretesem.
          Obiad minął w całkiem miłej atmosferze. Olivia zadawała dużo pytań, buzia w ogóle się jej nie zamykała. Joe nie wiedział, kiedy kobieta zdążył zjeść obiad, bo przecież cały czas wydawała z siebie wesołe dźwięki. Moor zauważył, że była zdeterminowana by wypaść jak najlepiej. Prze to zrobiło mu się jeszcze gorzej... Ojciec zapewne opowiadał jej, jakie miał z nim problemy i jak bardzo Joe nie chciał jej poznać. Wszystkie te wyrzuty sumienia spowodowały, że był skrępowany jak diabli. Starał się odpowiadać kobiecie miło i pełnymi zdaniami, jednak okazało się to zadaniem nad wyraz trudnym. Aczkolwiek nie poddawał się i przynajmniej odwzajemniał każdy uśmiech kobiety. Po posiłku jednak zaczęła się ta gorsza część wizyty. Olivia odprawiła młodzież do pokoju, by czymś się zajęli. Na to Moor nie miał najmniejszej ochoty. Dlaczego, do cholery, to musiała być akurat TA dziewczyna? Na to pytanie nie było jednak stosownej odpowiedzi.

- Ty też kochasz inaczej? - Chłopak wzdrygnął się i odwrócił wzrok od sztyletujących go zielonych oczu.

- Nie twoja sprawa – odpowiedział cicho i rozejrzał się niepewnie po pokoju.

- Ale z ciebie pizda – powiedziała bez ogródek dziewczyna, po czym roześmiała się zimno i gardłowo. Joe wybałuszył na nią oczy. Przez chwilę miał wrażenie, że może się przesłyszał. Jednak kpiące lico, tej wspaniałej niewiasty, wyprowadziło go z błędu. Gdyby Benjamin to usłyszał, zapewne przyznałby jej rację, co gorsza, zacząłby się śmiać razem z nią. Nie wiedzieć czemu, ta właśnie myśl lekko go rozdrażniła. Nie myśląc ani o konsekwencjach, ani o tym, że miał być miły, spokojny i rozważny, rzucił nagle Lily pełne wyzwania spojrzenie. Podjął rozmowę i zrobił to z czystą przyjemnością. Dość miał już ciągłego gnojenia.

- Ty za to jesteś tak męska, że pewnie masz powodzenie tylko u kobiet. Może stąd ta dziwna nienawiść, co? Pewnie chciałabyś, by ktoś w końcu porządnie cię wyruchał. Tylko jak, skoro pociągasz same waginy? 

- Moor wiedział, że to powinno tą homofobiczną pannicę wyprowadzić z równowagi... i nie mylił się. Dziewczyna podeszła do niego i złapała za bluzkę. Patrząc mu prosto w oczy wysyczała nienawistnie:

- Gdybyśmy nie byli teraz w domu, najpierw rozwaliłabym ci tą delikatną buźkę o ścianę, później wydłubała oczy i zrobił z nich kolczyki. Uważaj...

- Nie, to ty uważaj – przerwał jej Joe. - Ja może wyglądam, jak wyglądam, jednak uwierz mi, nie tylko mięśniami się wygrywa. Już teraz, brzydko mówiąc, masz przejebane.
Dziewczyna prychnęła i puściła cichy Moora. Zmierzyła go jeszcze raz zimnym spojrzeniem, po czym jak gdyby nigdy nic, usiadła na obrotowym krześle. Założyła nogę na nogę i uniosła wyzywająco podbródek.

- Chcesz mi powiedzieć, że ta ruda kukiełka coś na mnie szykuje? Dobre sobie. Nie była w stanie nic zrobić, kiedy dobrałam się do jej lesbijskiego dupska. Możesz jej przekazać, że gdy już zbierze odwagę by znowu pokazać się w szkole, to nie odpuszczę.

- Możesz być pewna, że gdy już pokaże się w szkole, to z całą pewnością, tym razem ona z ciebie zrobi miazgę. - Joe blefował po całości. Nie miał pojęcia czy Maya byłaby w stanie sobie poradzić. Na ognisku natomiast nie chciała pisnąć nawet półsłówkiem na ten temat, od razu go uciszała. Moor miał wrażenie, że nawet Lucy nic o tym nie wiedziała. Do kogo w takim razie chodziła dziewczyna i gdzie? Niewiedza zżerała go od środka, jednak nie miał czasu teraz o tym myśleć. Bronił honoru przyjaciółki, która aktualnie z niczego mu się nie zwierzała.

- Och, przestań, bo się przestraszę – zironizowała.

- Powinnaś, bo... - Tę ekscytującą rozmowę przerwało skrzypnięcie drzwi i pojawienie się w środku Jonathana.

- Mam nadzieję, że wszystko w porządku – stwierdził raczej niż spytał. Joe wyczuł, że był to ten ton głosu, który zaginął już dawno temu, jednak nie został zapomniany.

- Jak w najlepszym... - uśmiechnął się przymilająco, to samo zrobiła Lily. Mężczyzna natomiast westchnął głośno, atmosfera była tak napięta, że nie w sposób było tego nie zauważyć. Nie chciał jednak psuć nastroju Olivii i na razie postanowił to przemilczeć.
***

Amelia z coraz większą dezaprobatą przyglądała się poczynaniom rudowłosej dziewczyny. Co prawda, zgodziła się na to, by Maya przez jakiś czas nie pokazywała się w szkole, sama tak kiedyś robiła, jednak zaczynał się już kolejny tydzień, a dzierlatka wcale nie wyglądała na łaknącą edukacji. Nie podobało jej się to, że nagle została nianią i to za plecami najlepszej przyjaciółki. W głowie jej się nie mieściło, że zawrze kiedyś bliżą znajomość z tym podlotkiem. Jadnak fakty były jakie było i nic już z tym nie można było zrobić. Początkowo obmyślały plan rewanżu na dziewczynie, która w impulsywny sposób obeszła się z Cooper. Jednak Maya dosyć szybko znudziła się tematem, coś niby odpowiadała, coś tam burczała pod nosem i nic więcej nie robiła. Nawet Lucy zaczęła lekko skarżyć się Amelii, że z jej połowicą coś się dzieje. Miller na początku zbywała przyjaciółkę tłumacząc jej, że pewnie przesadza, w końcu dziewczyna ma szkołę i może czuć się zmęczona, przygnębiona i cholera jeszcze wie jaka. Jednak teraz, Amelia nie do końca wiedziała, co ma z tą sprawą zrobić. Najzwyczajniej w świecie gryzły ją wyrzuty sumienia. Benjamin miał rację, z pomagania rudzielcowi za plecami Lucy wyniknie jeszcze większa kabała. Ale stało się. Amelia, jako starsza stażem koleżanka, musiała rozpocząć rozmowę, ba, nawet potrafiła przewidzieć jej prawdopodobny koniec.

- Więc, co zamierzasz? Chyba nie będziesz tu tak przychodzić do końca życia i się byczyć. Musisz coś zrobić.

- Niby co? - odpowiedziała nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem.

- Wrócić do szkoły chociażby? - Amelia w życiu nie przypuszczałaby, że będzie kiedyś jakiejś smarkuli prawić moralitety.

- Nie spieszy mi się tam aż tak bardzo. - Maya przeciągnęła się leniwie i przelotnie spojrzała no coraz bardziej rozzłoszczone lico kobiety. Nie przejęła się tym w ogóle.

- A myśl, że twój wychowawca może właśnie dzwonić do twoich rodziców i mówić im, że z edukacji stroisz sobie właśnie żarty, też cię nie przeraża? - Miller trzymała się ostatkiem sił, jednak postanowiła nie poddać się emocjom, które kotłowały się w niej w iście diabelskim stylu.

- Ani trochę. Nie muszę tam wracać, nic nie muszę. Nikt nie będzie mnie już prał po gębie, nie będzie na mnie wrzeszczał bez przyczyny. Jeśli będę musiała, poradzę sobie sama. - Dziewczyna z wyzwaniem popatrzyła na przyćmione gniewem oczy Amelii. Zmiana w jej zachowaniu dokonała się sama. Kobieta znała za dużo takich dziewcząt i wiedziała jak kończą, a wszystkie kończyły tak samo. Oczywiście nie omieszkała o tym wspomnieć.

- To znaczy, za kawałek koca i okruszki chleba będziesz dawać dupy w jakimś kurwidołku bez większych perspektyw na przyszłość. Radzę ci dobrze, jako ktoś, kto przeszedł już wiele, zabieraj swoje rozleniwione dupsko do domu, wracaj do szkoły i na oczy mi się po pokazuj póki sobie tego wszystkiego nie poukładasz. Dosyć mam niańczenia bachora, nie mam także najmniejszej ochoty spiskowania za plecami Lucy. Miałam ci pomóc z tą smarkulką, która skopała ci dupsko, ale widzę, żeś tak dorosła i twarda, że żadnej pomocy nie potrzebujesz! - Amelia sapała z nerwów jak lokomotywa, gotowa była nawet dziewczynie przyłożyć, jednak uważała, że tak drastyczne środki nie są jeszcze potrzebne.
          Niczego nieświadome kobietki, nie miały pojęcia, że Benjamin (który wszedł do domu niczym złodziej) przysłuchuje się właśnie z niemałym natężeniem ich rozmowie. A ponieważ człowiek ten uwielbiał dramaturgię i krwawe farsy, nie omieszkał SMS-owo poinformować Lucy o prowadzonej tutaj konwersacji. Wiedział, że Amelia nie będzie miała teraz większego wpływu na rozbisurmanioną dziewczynę. Jego dzieło zniszczenia tak zaprzątnęło mu głowę, że nie usłyszał, jak tupanie Cooper niebezpiecznie zbliżyło się do drzwi. Mężczyzna zarobił prosto w nos.

- Znowu podsłuchiwałeś! - Piskliwy wrzask obił się o uszy Benjamina, wracając go z powrotem na ziemię.

- No popatrz! Wyobraź sobie, że zacząłem także działać. - Miller uśmiechnął się brzydko i zagrodził jej przejście. Cooper pobladła nieznacznie odgadując sens usłyszanych właśnie słów.

- Nie zrobiłeś tego!

- Zrobiłem, z premedytacją, rozkoszą i wszystkimi innymi wspaniałymi uczuciami. Jak już zapewne zauważyłaś, bo mądrą jesteś smarkulą, jestem skurwysynem jakich mało, a widmo nadchodzącej draki cenię sobie ponad wszystko – powiedział z dumną w głosie i w nonszalancki sposób uniósł podbródek.

- Amelia zrób coś, błagam. - Dziewczyna zmieniła front i wbiła swoje błagalne ślepia w skamieniałą twarz kobiety.

- Takaś dorosła, to sobie radź sama – prychnęła niczym rozdrażniona kotka i odwróciła się twarzą do okna. Z zapałem godnym podziwiania, zaczęła sondować wszystkie szare chmury, które nagromadziły się nad miastem. Zdecydowanie zapowiadało się, jeśli nie na drakę, to przynajmniej na burzę.

- Widzisz! - krzykną tryumfalnie Benjamin – Teraz wystarczy tylko grzecznie poczekać na twoją ukochaną diablicę. Więc usiądź sama grzecznie na dupsku, bo jeśli nie, to ja z przyjemnością ci w tym pomogę. Jednego gówniarza już ustawiłem i ty też nie stanowisz wyzwania. - Maya popatrzyła na niego nienawistnym i błędnym spojrzeniem. Jej ciało poruszyło się samo, a pięść z precyzją co do milimetra trafiła w krocze Millera. Amelia z niedowierzaniem popatrzyła na wyczyn dziewczyny i już miała jej zaklaskać, gdy natknęła się na oczy Benjamina. Oj, nie wróżyły one niczego dobrego. W końcu został przypuszczony atak na jego największy skarb, bez którego mężczyzna musiałby chędożyć chyba kijem. Kobieta w ostatniej chwili zdążyła pociągnąć w swoją stronę Cooper, tak by udało uniknąć jej się zderzenia z wściekłością Millera.

- Sprowokowałeś ją, to masz za swoje! Już dawno ktoś powinien wychlastać cię po tych twoich niewyżytych jajcach! - Amelia schowała dziewczynę za swoimi plecami.


- Odsuń się kochana siostro – wysyczał wściekle Benjamin – Skoro potrafi zacząć drakę, potrafi także i ją skończyć! Obiecuję ci, że za pięć minut będzie mnie po tych jajach całować i błagać o wybaczanie. - Maya na samą myśl o całowaniu męskich genitaliów aż się wzdrygnęła. Ów obraz sam wskoczył jej przed oczy i do najprzyjemniejszych nie należał. Jednak, jak to w przewrotnym świecie bywa, Millerowi nie dane było spełnienie swoich gróźb. Drzwi od mieszkania prawie wyleciały z zawiasów pod wściekle łomoczącą pięścią. Maya jednakowo została uratowana i zgubiona. Oj bywa przewrotnie, bywa.