poniedziałek, 28 kwietnia 2014

14. Teoretycznie zwykła historia



Głośne kroki Benjamina były słyszalne nawet za drzwiami, toteż Lucy doskonale zdawała sobie sprawę, że lokator jest jak najbardziej niezadowolony. A to oczywiście sprawiło, że już całkowicie była pewna miejsca pobytu Joe'go. Drzwi, jak można się było domyślić, otworzyły się gwałtownie. Jednak Lu nie drgnęła nawet o milimetr. Jej twarz przyozdobił przebiegły uśmieszek, w przeciwieństwie do twarzy Millera, która aktualnie wyrażała chęć mordu.

- Czego chcesz? - Przy okazji, mężczyzna zasłonił wejście ręką, by jego ukochana przyjaciółka nie mogła się wprosić, jak to miała w zwyczaju.

- Ja do Joe'go – powiedziała spokojnie i odważnie popatrzyła w jego oczy.

- Nie ma go – skłamał gładko i odpowiedział jej takim samym spojrzeniem. Przez chwilę stali tak tylko się na siebie patrząc. Jedno, jak i drugie miało nadzieję, że któreś odpuście. Na nieszczęście byli tak samo uparci.

- Wiem, że jest. Inaczej nie zasłaniałbyś tak uparcie wejścia do mieszkania.

- Nie, nie ma. - Upierał się dalej. - Bierz tę mała, rudą miotłę i zmykaj na swoją górę czarownic. - Benjamin miał oczywiście na myśli Cooper, która bezpiecznie ustawiła się za plecami swojej kobiety. Nie chciała, by mężczyzna znów posłużył się nią jako zakładniczką.

- Jest, jest i lepiej żeby wylazł, bo Maya była na tyle miła, że zapewniła temu gnojkowi alibi przed ojcem. - Joe oczywiście słyszał całą rozmowę i nie mógł pojąć dlaczego wszyscy nagle zaczęli na niego mówić per gnojek. Niemniej jednak, nie to było w tym momencie jego największym zmartwieniem. Gdy tylko usłyszał, że ojciec tak pracowicie go poszukuje, wyszedł z pokoju bez najmniejszego namysłu, ukazując się dziewczyną w samej tylko koszuli. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że sytuacja wyglądała dosyć dwuznacznie. Poza tym na wspomnienie tego, co robił z Benjaminem (choć robił niewiele), jego twarz oblała się lekkim rumieńcem.

- Wiedziałam! - krzyknęła Wood, gdy tylko jej oczom ukazał się lichy chłopak. Miller natomiast westchnął bezradnie i ponuro popatrzył w kierunku Moora.

- Musiałeś wyleźć? - syknął do niego nieprzyjaźnie. Lucy natomiast wykorzystując chwilę nieuwagi mężczyzny wepchała się do mieszkania, ciągnąc za sobą Cooper. Benjaminowi całkowicie opadły ręce i jakby na znak całkowitej kapitulacji, pokornie zamknął drzwi za nieproszonymi gośćmi.
Kobieta rozpędziła się i już po sekundzie targała zdziwionym chłopakiem za ramiona.

- Ty się tutaj dobrze bawisz, a moja biedna Maya wypłakuje sobie przez ciebie oczęta! Serca nie masz! - Moor stał jak wryty, bowiem ów oskarżenie padło po raz kolejny tego samego dania, a on był Bogu ducha winien. Po chwili tak gwałtownego potrząsania, mózg znów przywrócił jego ciału wszystkie funkcje. Chłopak wyrwał się z niemocnego uścisku Lucy i popatrzył na nią spojrzeniem pełnym żalu. Naprawdę nie wiedział, co takiego siedziało w głowach tych kobiet. Chociaż o tyle dobrze, że Wood nie była tak porywcza jak Amelia.

- Po pierwsze, to wcale się dobrze nie bawię – mówiąc to, specjalnie spojrzał w stronę Millera, który zrobił się jeszcze bardziej niezadowolony niż był. - A po drugie, to ja nie mam bladego pojęcia czemu ona płacze! Może mi wyjaśnisz, bo Amelia podczas swojego napadu złości jakoś zapomniała.
- I w tym momencie zaczęło się całe gorączkowe tłumaczenie. Jednak osobą, która mówiła nie była Maya tylko Lucy. Cooper stała zboku i wszystkiemu się przysłuchiwała, co jakiś czas tylko zerkała w stronę znudzonego mężczyzny. Nie czuła się przy nim jakoś wybitnie komfortowo, aczkolwiek miała wrażenie, że Joe, jakimś magicznym sposobem, do niego przywykł. Nie mogła tego do końca pojąć, jednak dziewczyny już ją zdążyły uprzedzić, że do jego dziwacznych zachowań trzeba się przyzwyczaić i przede wszystkim, nie można mu dać wyczuć strachu. Jeśli będzie się trzymała tych wskazówek, to wszystko powinno pójść już nieco łatwiej. Jednak słowa to jedno, a czyny to drugie.

- Ruda, zacna niewiasto – zaczął Benjamin, widząc, że rozmowa pozostałej dwójki może jeszcze trochę potrwać. - Co ci powiedział jego ojciec? - Maya wzdrygnęła się lekko słysząc głos mężczyzny tak blisko siebie. Jednak, pamiętając rady, postanowiła udawać niewzruszoną. Odchrząknęła lekko i spokojnie odpowiedziała:

- Nie dzwonił do mnie bezpośrednio, dzwonił do mojej matki.

- A coś więcej? Czemu z wami się tak trudno rozmawia? Bez dodatkowych pytań ani rusz – powiedział do niej lekko oburzonym głosem. Po ujadaniu się z Moorem, nie chciało mu się przez to samo przechodzić z dziewuchą, do której właściwie nie miał większego interesu.

- Przypuszczam, że nie powiedział niczego znaczącego. Jego ojciec lubi się dzielić emocjami tak samo jak Joe – odburknęła niezadowolona. Nie spodobał jej się ton głosu mężczyzny.

- Bardzo przyjemna rodzinna cecha – skwitował ironicznie i przeniósł swoją uwagę na dwójkę, która wyglądała jakby właśnie wstępowała na wojenną ścieżkę.

- Ile razy mam powtarzać, że to nie moja wina! Skąd miałem wiedzieć, że się poryczy zaraz po tym, jak odłożę słuchawkę! - Joe zaczynał tracić cierpliwość, co był dosyć słyszalne. Miller stał i przyglądał się z zaciekawieniem. Gdyby mógł z chęcią podjadał by teraz popcorn i ze sporym zadowoleniem oglądał przebieg walki.

- Mogłeś odpowiedzieć cokolwiek, a nie rozłączać się jak ostatni dupek. - Lucy trzymała swoje nerwy na wodzy, bo nawet nie miała się o co denerwować. Moor natomiast wydawał się w takiej postaci jeszcze bardziej słodki, niż był normalnie.

- A, to niby miałem jej podziękować za to, że być może w moją stronę, kierował się ten oto oszalały glon?! A w ogóle czemu ja się kłócę z tobą? - Ostatnie pytanie zadał bardziej do siebie. Przerzucił natomiast rozwścieczone spojrzenie na Cooper. - Masz mi coś do powiedzenia, to mów! - warkną do zdziwionej dziewczyny. Benjamin natomiast cicho podszedł do Lucy i z wyraźnym rozbawieniem wyszeptał do niej:

- Oho, zapowiada się walka tytanów. - Wood parsknęła rozbawiona i niczego nie odpowiedziała, nie chciała stracić ani słowa z tego jakże emocjonującego pojedynku.

- Ja się nie mam z czego tłumaczyć! To one nadmuchały jakąś sztuczną aferę. - Tutaj bez żadnych wyrzutów sumienia, Maya wskazała palcem na Lucy. Nie miała zamiaru obrywać za to, że ona jak i Amelia wyżyły się na Joe. I w taki sposób, kłótnia sprowadził się na tryb przerzucania winy z jednego na drugiego.

- Wiesz co… – żachnęła się kobieta na słowa, których nie spodziewała się usłyszeć. - Ja cię bronię, a ty przerzucasz winę na mnie. Jeśli już koniecznie musimy znaleźć winnego, to wszystko spada na Benjamina i jego wybuchowość, lekkomyślność i debilizm.

- Właśnie! - krzyknęli w tym samym czasie Maya oraz Joe. Jakby na to nie spojrzeć, wszystko zaczęło się od gwałtownej reakcji Millera. Gdyby nie jego narwany charakter, całe zajście z całą pewnością nigdy nie miałoby miejsca.

- No pewnie – zaczął bronić się Benjamin. - Skoro idziemy takim tokiem rozumowania, to teraz powinno nastąpić zrzucenie winy na Eliota, który zaczął obmacywać Joe'go, a później wszystko zatacza ładne kółeczko i znów jesteśmy przy gnojku, który mu na to pozwolił. - Joe na te słowa zrobił się czerwony jak cegła, o zajściu w swoim mieszkaniu chciał zapomnieć najbardziej na świecie, a to zostało znów wyciągnięte na wierzch. I mogłoby się zdawać, że znów zatryumfował Benjamin, jednak z pomocną przyszedł nie kto inny, jak Maya.

- Ale to ty stałeś pod drzwiami i bezczelnie podsłuchiwałeś. - Ruda dziewczyna stanęła w obronie swojego zawstydzonego przyjaciela. Patrzyła buńczucznie w stronę Benjamina, który wyglądał jakby na chwilę został zbity z pantałyku. 

- Szach-mat! - krzyknęła rozbawiona Lucy. - Koniec tej bezowocnej gadaniny. Musimy dostarczyć młodego do domu.

- Trochę niemożliwe, chyba że chcesz go zabrać w samej koszuli. Ale to może wzbudzić lekkie podejrzenia u jego ojca. - Benjamin stał lekko nadąsany i uparcie przyglądał się małej czarownicy, która odważył się mu odpowiedzieć.

- Tak ostro się do niego dobierałeś, że z jego ciuchów zostały strzępy? - Dobry humor nie opuszczał Wood, tym bardziej, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak czuł się teraz Benjamin. Można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że rozpierała ją duma. Nigdy w życiu nie podejrzewałaby swojej kruszyny o taki zryw bohaterstwa.

- Wypraszam sobie! - krzyknął zażenowany Joe. - Ten diabeł wylał na mnie wiadro lodowatej wody, a potem torturował psychicznie.

- I jeszcze trochę go molestowałem, ale sam się do tego w życiu nie przyzna, tym bardziej, że wszystko co robiłem, bardzo mu się podobało. – W oczach Benjamina można było dostrzec złowieszczy błysk. Joe natomiast w oczach miła tylko rozpacz i żeby nie pogarszać swojej beznadziejnej sytuacji, postanowił milczeć i udawać, że zebrani tutaj ludzie wcale się w niego nie wpatrywali.

- Słodki chłopiec nie zaprzecza, więc wychodzi na to, że jednak mówisz prawdę. – Lucy także postanowiła się trochę poznęcać nad tym spłoszonym biedakiem. Jedyną osobą, która się nad nim teraz litowała było tylko Maya. Nie chciała wbijać swojemu przyjacielowi przysłowiowego gwoździa do trumny, choć kusiło ją by powiedzieć parę zdań. Ale to pewnie zrobi innego dnia, gdy Moor będzie w pełni ubrany i bardziej gadatliwy. Teraz mogła jedynie pogrozić Wood palcem, by przestała aż tak bardzo wjeżdżać na psychikę nastolatka. Lucy oczywiście od razu zrozumiała przekaz i cała ochota na śmiechy z osoby chłopaka jakoś się ulotniła.

- Dobra koniec tych żartów, bo nam się jeszcze biedak rozpłacze – powiedziała jak zwykle wesołym głosem. – Teraz trzeba tylko poczekać aż wyschną twoje ciuchu i kulturalnie odstawić cię do domu.

- Nie przypominam sobie, bym w którymś momencie rozmowy powiedział, że chcę wrócić. – Joe popatrzył na zebranych spode łba i jeśli to możliwe, zachmurzył się jeszcze bardziej.

- Wrócisz, bo ja nie chcę być oskarżony o przetrzymywanie nieletniego, kiedy twój ojciec zgłosi zaginięcie. Poza tym ta ruda zołza… – Benjamin specjalnie podkreśli słowa odnoszące się do Cooper. – Była na tyle miła, że sprzedała jakąś bajkę twojemu starszemu i teraz sam nie będziesz musiał się nad tym zastanawiać. Bo chyba nie chciałeś mu powiedzieć, że uciekłeś do mnie. Przypuszczam, że nie spodobałby mu się opis mojej cudownej osoby.

Joe zdał sobie sprawę z tego, że znajdował się na straconej pozycji i będzie musiał spotkać się ze swoim, jakże ukochanym, ojcem. I tak właśnie, parę godzin później, kiedy ciuchy już wyschły a taksówka odwiozła go pod dom, był pchany przez przyjaciółkę w stronę drzwi. Wiedział też, że ucieczka na nic się zda, bo za rogiem stał Benjamin i Lucy, którzy byli gotowi rzucić się za nim w szalony pościg. Poza tym, dokąd miał uciec tym razem? Natura samotnika nie pozwalała mu na wybór z wielkiej palety przyjaciół, bo takowej nie posiadał. Biedny Moor przekonał się także, że Maya wcale do najsłabszych nie należała i z nieopisaną łatwością ciągnęła go w kierunku drzwi. Więc, kiedy nacisnęła dzwonek, a jego oczom ukazał się ojciec, serce o mało nie wyskoczyło mu przez gardło. Wiedział, że narozrabiał, jak jeszcze nigdy. I choć nie potrafił wyobrazić sobie krzyczącego ojca, wiedział, że dostanie porządną burę.

- Dziękuję ci – powiedział cicho mężczyzna w kierunku Cooper i uśmiechnął się do niej lekko. Jednak cała sympatia z jego twarzy zeszła, gdy tylko spojrzał na swojego pierworodnego. Jonathan złapał syna za ramię i mocno je ściskając, wprowadził go do domu. Joe miał nadzieję, że nie zostanie mocno ukarany, choć wszystko wskazywało na to, że będzie całkowicie odwrotnie. Usta jego ojca ścisnęły się tak mocno, że tworzyły tylko małą wąską linię, jego ręka natomiast miażdżyła mu ramię.

- Możesz wyzywać mnie, jak ci się tylko podoba. – zaczął poważnie. – Ale nie zgodzę się na to, byś obrażał kobietę, której nigdy w życiu nie spotkałeś. – Wraz z tymi słowami w nastolatku znów coś pękło. Nie spodziewał się, że będzie w stanie znów z taką samą mocją, jak wcześniej, nienawidzić własnego ojca.

- Więc znowu wszystko sprowadza się do niej. Ja się w ogóle zastanawiam, co za kobieta chciała takiego bezuczuciowego potwora na swojego partnera. Czym ja dla ciebie w ogóle jestem? Balastem? Problemem? Wpadasz do domu jak gość, po czym nagle mi oznajmiasz, tym swoim monotonnym głosem, że zamieszkamy z jakąś kobietą i jej dzieciakami, i oczekujesz, że ci z aprobatą przyklasnę? A możesz liczysz jeszcze na  to, że beztrosko będę do niej wołał mamo? Albo wiem! Mam lepszy pomysł, skoro do tej pory byłem tylko kulą u twojej nogi, to mnie oddaj, daj mi święty spokój, zrób cokolwiek chcesz! Ale wiedz, że jeśli karzesz mi zamieszkać z tą kobietą, to zrobię wszystko by zamienić życie twoje, jej i jej bachorów w piekło! – Joe nienawistnie popatrzył na zdziwioną twarz ojca i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, pobiegł do swojego pokoju i zamkną drzwi na klucz. Wzburzony wszedł do łazienki i puścił wodę, by ojciec nie usłyszała jego żałosnego łkania.

- Co ja mu takie zrobiłem, że woli jakąś obcą kobietę i jej dzieci? – wyjęczał do siebie i nie powstrzymując się już zupełnie, rozpłakał się całkowicie.

Jonathan zdawał sobie sprawę z tego, że był okropnym ojcem i że zaniedbywał swojego jedynego syna. Jednak zawsze kiedy próbował spędzić z nim czas, zauważał, że Joe był do niego niezwykle chłodno ustosunkowany. Czuł, że jego obecność w domu był dla niego niezręczna, więc wolał większość czasu spędzać w pracy i delegacjach. Mężczyzna doskonale wiedział, kiedy zaczęło się między nimi źle układać. Jednak żaden z nich, nie zrobił odpowiednich kroków, by całą sytuację naprawić. Gdy Jonathan chciał normalnie porozmawiać z synem, ten burczał coś niezrozumiałego pod nosem i natychmiastowo szedł do pokoju, zostawiając go samego. Jonathan nie znosił tej pustki, która zapanowała w domu po stracie żony. Nie potrafił poradzić sobie z własnymi emocjami, więc jak miał poradzić sobie z rozchwianym nastolatkiem? Nie umiał znaleźć odpowiedzi na to pytanie, nie ważne jak długo szukał. Sytuacja w domu była tak przygnębiająca, że wolał do niej nie wracać. Kochał swojego syna ponad wszystko, jednak to co robił, zawsze źle się kończyło. Zdawał sobie sprawę z tego, że Joe źle przyjmie wiadomość o zamieszkaniu z obcymi ludźmi. Nie spodziewał się jednak, że wybuchnie z taką mocą. I choć próbował, nie był zły na syna. W tym momencie miał pretensje tylko do siebie. Więc gdy drzwi od pokoju Joe’go zamknęły się tak gwałtownie, miał ochotę wyjść z mieszkania i znów zostawić wszystkie problemy. Tak się jednak nie stało. Dziękował Bogu, że kiedyś zrobił zapasowy klucz do drzwi nastolatka i schował go w szufladzie. I choć wiedział, że wchodząc tam, zdenerwuje syna jeszcze bardziej, musiał to zrobić. Jeśli dzisiaj sobie odpuści, to równie dobrze może się pożegnać z synem. Stawiając wszystko na jedną kartę, wszedł do jego pokoju.

czwartek, 17 kwietnia 2014

13. Teoretycznie zwykła historia



Pan Moor po tak nagłym wybuchu syna, nie była do końca przekonany, co do kroków które powinien przedsięwziąć. Teoretycznie, powinien wybiec za nim, jednak wiedział, że szukanie zdenerwowanego syna na oślep, nie przyniosłoby żadnych skutków. Dlatego też usiadł na kanapie i zaczął spokojnie analizować zaistniałą sytuację. Mężczyzna nie miał zbyt wiele opcji do wyboru i mimo tego, iż nie znał zbyt dobrze własnego syna, wiedział, iż nie posiadał on zbyt wielu przyjaciół. Cóż była nawet przekonany co do tego, że jego jedyną przyjaciółką była Maya. Zastanawiał się przez chwilę, czy gnany rozpaczą Joe mógł pobiec właśnie do niej. Nic innego bowiem, nie przychodziło mu do głowy. Jonathan bez przekonania popatrzyła na telefon, znał numer do matki dziewczyny, jednak to był pierwszy raz kiedy musiał z niego skorzystać. Przeważnie nie miewał aż tak wielkich problemów z nieco wycofanym i zamkniętym w sobie synem. Nie miał pojęcia, co takiego powinien ujawnić przed kobietą, a co zachować dla siebie. Nie mógł jej przecież wszystkiego powiedzieć, to nawet nie była jej sprawa. Po prostu spyta, czy jego syna nie ma w jej domu i tyle. Nie pomyślał jednak nad tym, co zrobi, gdy okaże się, że to nie tam udał się Joe.
Po paru dłuższych sygnałach, zdziwiona kobieta odebrała telefon.

- Dzień dobry panie Moor, czy coś się stało? – Po jej głosie można było wywnioskować, że nieznacznie się zaniepokoiła, telefony od tego mężczyzny nie były raczej codziennością.

- Dzień dobry. Chciałem się spytać… – zaczął niepewnie. – To znaczy chciałem się dowiedzieć, czy nie ma u pani w domu mojego syna? – Gdy chodziło o ujawnianie czegokolwiek, co tyczyło się rodziny, Jonathana tracił całą pewność siebie.

- Nie, ale córki też nie ma, więc może są razem – odpowiedziała bez namysłu, oczywiście zgodnie z prawdą.

- Rozumiem – powiedział poważnie i już zamierzał się pożegnać, gdy kobieta nagle wtrącił pewną propozycję.

- Cóż, słyszę po pana głosie, że coś się stało. Jednak nie mam zamiaru się wtrącać – dodała pospiesznie, słysząc odchrząknięcie mężczyzny. – Zadzwonię do córki i spytam, czy Joe jest z nią, jeśli tak, to dam panu znać.

- Jestem wdzięczny za pani pomoc, także… Do usłyszenia – powiedział szybko i nie czekając na odpowiedź kobiety, rozłączył się. Przez chwilę zastanawiał się, co  takiego mogła sobie o nim teraz myśleć, jednak nie zaprzątało to jego głowy jakoś szczególnie długo. Miał bowiem szczerą nadzieję, że Joe był z tą koleżanką.

***
Dziewczyny siedziały w parku jeszcze sporo czasu. Maya już prawie zapomniała o zaistniałej sytuacji i wesoło świergotała do swojej ukochanej kobiety. Starał się mówić cokolwiek, ponieważ jej nagły zryw uczuć cały czas przywoływał na jej twarz czerwone rumieńce. Lucy natomiast świadoma tego, co działo się w niewinnej główce Cooper, specjalnie ucinała rozmowy, choć w bardzo delikatny sposób, by dziewczyny nie urazić. Nie mogła sobie odmówić patrzenia na jej zawstydzoną twarzyczkę. Niestety, cudowny nastrój zepsuł dźwięk telefonu. Maya pospiesznie wyciągnęła go z kieszeni, a niewidzialna gula znów pojawiła się w jej gardle. Co zrobi jeśli dzwonił do niej Joe z pretensjami? Jednak jej obawy szybko okazały się niesłuszne. Do dziewczyny starała się dodzwonić matka.

- Jest z tobą Joe? – wypaliła od razu kobieta, nawet nie witając się z córką. Zdezorientowana Cooper nie odpowiedziała od razu. Jej kobieca intuicja podpowiadała jej, że coś musiało się stać, skoro matka o niego pytała. Idąc tym tropem, Maya wynalazła sobie ścieżkę odkupienia w stosunku do przyjaciela.

- A co to za pytanie, oczywiście, że jest. – Pewność w jej głosie przekonała niczego nie podejrzewającą matkę.

- Całe szczęście! – krzyknęła. – Powiedz mu, że jego ojciec się o niego martwi, nie wiem, co tam między nimi zaszło, ale wydaje mi się, że to całkiem poważna sprawa. Wiesz, podpytaj go trochę… - zaczęła, jednak Maya szybko jej przerwała.

- Dobra, dobra. Pa! – Skończyła szybko rozmowę i popatrzyła prosto w pytające oczy Lucy. Znowu będzie musiała poprosić ją o pomoc. Tylko niby jak miała ona znaleźć Joe’go, w tak wielkim mieście. Wiedziała, że Wood miała dużo znajomych, jednak każdy miał swoje granice. Niemniej jednak, nie miała innego wyjścia.

- Wiem, że sprawiam ci cały czas kłopoty… – zaczęła ostrożnie, nie odrywająca swojego bystrego spojrzenia ani na sekundę od twarzy kobiety. – Ale za wszelką cenę muszę znaleźć Moora! Jego ojciec go szuka, a ja oczywiście powiedziałam, że jest ze mną…

- Po pierwsze, to nie ty sprawiasz problemy, tylko Joe, a po drugie, skoro uciekł z domu, jak mniemam i nie poszedł do ciebie, to jest chyba tylko jedno miejsce, do którego mógł się udać. – Lucy popatrzyła wymownie na dziewczynę. Przez chwilę widać było, że intensywnie myślała nad tą kwestią. Jednak, nie zajęło jej to za wiele czasu. Domniemane miejsce pobytu Moora nasunęło się samo.

- Niemożliwe! – krzyknęła lekko podniecona, w jej oczach pojawiły się małe iskierki. Jeśli bowiem Joe sam poszedł do TEGO mieszkania, to Maya miała już przygotowaną całkiem porządną linię obrony. Trzeba jej wybaczyć to drobne, samolubne myślenie o sobie, jednak Joe, któremu nie przytoczyło się porządnych argumentów, potrafił być naprawdę uparty.

- Nie ma w tym niczego niemożliwego, zdziwiłoby mnie raczej gdyby tam nie polazł. Joe cały czas podświadomie szuka osób, które mogą go ochronić. – Lucy puściło oczko w stronę rudej dziewczyny i łapiąc jej  rękę, pociągnęła w ją stronę mieszkania Millerów.

***
Nim Benjamin wymyślił jakikolwiek plan działania, o dziwo, Joe zdążył się już ocknąć. Co prawda, dalej był lekko spłoszony, jednak wiedźmy nie było już w pomieszczeniu. I jak każdy wie, złość przenosi się z człowieka na człowieka. Moor nienawistnie spojrzał na stojącego przed nim mężczyznę i najchłodniej jak tylko umiał powiedział:

- Idę stąd. – Miller natomiast bezradnie pokręcił głowa i bez zbędnych nerwów, tak jak to miał w zwyczaju, spytał lekko kpiąco:

- W takim stroju?

- W tym momencie mógłby nawet paradować nago po mieście. Jesteście tacy sami! Jedno rąbnięte bardziej od drugiego! – Cóż, z tym zdaniem Benjamin nie miał zamiaru polemizować, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Niemniej jednak, nie widziało mu się wypuszczenie Joe’go z mieszkania w takim stanie. Poniekąd czuł się  trochę tak, jakby był odpowiedzialny za małe, strachliwe zwierzątko i to uczucie bardzo mu się podobało.

- Dobrze wiesz, że cię nie wypuszczę.

- Dobrze wiesz, że cię nie posłucham – odciął się i naprawdę zaczął iść w kierunki drzwi, bez jakiegokolwiek planu, dokąd się udać.

- Dobrze wiesz, że nie masz ze mną szans – powiedział już do pleców chłopaka. Jednak nie zajęło mu to nawet dwóch sekund, by się znaleźć tuż przy nim. Złapał go w pasie i ze stoickim pokojem, przeniósł go i jego wierzgające kończyny, do swojego pokoju. Następnie posadził naburmuszonego chłopaka na swoim łóżku i wygodnie rozsiadł się obok niego. Przełożył swoje ramię za plecami Moora i stanowczym głosem powiedział:

- A teraz czas na spowiedź. – Joe doskonale zrozumiał sens tych słów, wiedział także, co powinien odpowiedzieć. 

- Nie chcę o tym rozmawiać. – Po tych słowach uciekł wzrokiem na ścianę i wpatrywał się w nią z niesamowitym zainteresowaniem.
- Nie kłam gnojku, nie przytargałbyś tu swoim czterech liter, gdybyś chciał posiedzieć w samotności i kontemplować swoją, jakże rozpaczliwą, sytuację.

- A dlaczego niby tak bardzo zależy ci na tym, żeby wiedzieć, co takiego się stało?

- Tak jakoś, bez powodu. Poza tym jestem starszy, może będę w stanie ci pomóc. – Benjamin obdarzył chłopaka pięknym, promienistym uśmiechem i popatrzył na niego zachęcająco. Joe tylko westchną bezradnie.

- Starszy nie znaczy, że mądrzejsze. – Upierał się dalej przy swoim, choć w głębi duszy czuł, że i tak podzieli się swoim problemem.

- Od ciebie mądrzejszy na pewno. – Chłopak postanowił sobie podarować odpowiedź na tą wypowiedź i po prostu na chwilę zamilkł, zbierając w sobie siły na spowiedź. Musiał zebrać ich całkiem sporo, ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Miller na sam koniec może go wyśmiać. Niemniej jednak, ten dziwny spokój mężczyzny wpłynął na niego kojąco i z małymi oporami, wyśpiewał wszystko mężczyźnie. Co jakiś czas zerkał na jego twarz, by dostrzec na niej wyraz jakiejś wielkiej kpiny, nic takiego jednak nie zobaczył. Benjamin natomiast ze stoickim spokojem słuchał tego, co mówił mu chłopak. I chociaż momentami chciało mu się śmiać, to mimo  wszystko, opanował ten odruch. Wyrzucanie z siebie żali Joe’go potraktował jako następny krok w zgłębianiu ich związku, który jeszcze nie istniał. Aczkolwiek, według Millera, chłopak i tak w końcu mu ulegnie. Toteż siedział i z poważnym, rozumnym wyrazem twarzy, wszystkiemu się przysłuchiwał. Jednak nie byłby sobą, gdyby po wysłuchaniu całej historii nie skomentował tego po swojemu. Dlatego, jak zwykle, wyszło mu to dosyć nieuprzejmie.

- Zdurniałeś? To chyba naturalne, że twój ojciec znalazł sobie kobietę. – Joe wyglądał właśnie jakby dostał czymś ciężkim w głowę. Przez chwilę nie mógł uwierzyć  to co usłyszał, po czym, po chwili, uwierzył w to całkowicie. Bo przecież czego on się spodziewał po Benjaminie? Współczucia? Jednak rozczarowanie jakiego doznał, wyraźnie odmalowało się na jego twarzy.

- Czy ty mnie w ogóle słuchałeś? Mnie, własnego syna miał w dupie, a sam chodził do jakiejś kurwy i jej bachora! – Millera na sekundę zszokowało słownictwo młodszego chłopaka. Pojęcie rodziny, jak widać, było dla niego tematem niezwykle delikatnym. Miller poniekąd go rozumiał, jednak problemy Moora w porównaniu z jego rodzinnymi przeżyciami, wydawał mu się dosyć błahe.  

- Uspokój się. – Zaczął nadzwyczaj delikatnie. – Chodził do niej. Jej bachora, jak to się wyraziłeś, najprawdopodobniej  też miał gdzieś. No ja bym miał, a patrząc na rodzinne zapędy twojego ojca, to on pewnie też.

- No ale on chce, żebym nagle zamieszkał z całkowicie obcymi ludźmi. Cały czas będę na kogoś wpadał, cały czas ktoś będzie coś ode mnie chciał. – Joe nie dawał za wygraną i naprawdę nie mógł zrozumieć czemu, że Miller nie patrzył na to tak, jak on.

- Problemy introwertyków. Nie wiem czy nie zauważyłeś, ale od kontaktów z ludźmi się nie umiera.

- To zależy od tego, na co chorują – odpowiedział bez namysłu, całkowicie swobodnie. Czego on oczywiście nie zarejestrował, jednakże zrobił to Benjamin. Niczego mu nie odpowiedział, po prostu zaczął się w niego bardzo intensywnie wpatrywać. I kiedy myślał, że ponownie będzie mu dane pocałować te różowe, lekko drżące usta, znów coś mu przeszkodziło. Po mieszkaniu rozszedł się dźwięk dzwonka do drzwi. Miller westchnął, nie kryjąc rozczarowania i ze złością w głosie warknął:

- Kogo tym razem diabli niosą?! – Jednak, jak przystało na porządnego gospodarza, poszedł otworzyć drzwi. W głowie natomiast, już układał plan egzekucji przybyłych osób. Niech Bóg trzyma je w swojej opiece.

piątek, 11 kwietnia 2014

12. Teoretycznie zwykła historia



- Uspokoiłaś się już  trochę? – Lucy nie mogła znieść widoku swojej zapłakanej lepszej połówki. I właśnie przez to, że tak bardzo zależało jej na tej rudej pannicy, nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że każde źle wypowiedziane słowo, mogło spowodować u dziewczyny kolejne łzy.

Maya natomiast wyglądała jakby już miała witać się z  tamtym światem. Jej wzrok był nieobecny, a myślami była w całkowicie innej przestrzeni. Dlatego też, nawet nie usłyszała zadanego jej przez Lucy pytania. Szła z posępną miną, co jakiś czas przecierając zaczerwienione i opuchnięte oczy. Była wdzięczna Wood za to, że zabrała ją do parku, by mogła w spokoju uporządkować swoje myśli. Niemniej jednak, wszystko w tej chwili wydawało jej się nazbyt skomplikowane. Po raz kolejny przez własną naiwność i głupotę wystawiła zaufanie Moora na próbę. Ale skąd miała wiedzieć, że Benjamin zaczai się pod drzwiami i wszystko usłyszy? Miła nikłą nadzieję, że Miller pobiegnie do Eliota, by sobie z nim wszystko wyjaśnić. Błagała niebiosa o jakikolwiek znak, że Joe jednak nie gniewa się tak bardzo i że jeszcze nie postradał zmysłów z tego ciągłego napięcia.

- Halo, Maya! Słyszysz mnie? – Lucy złapała dziewczynę za ramiona i obróciła w swoim kierunku.

- Mówiłaś coś? – spytała na wpół przytomnym głosem.

- No w końcu udało mi się nawiązać z tobą kontakt!

- Przepraszam, ja po prostu nie wiem, co mam  zrobić. – Usta dziewczyny znów zaczęły niebezpiecznie drgać. Jeszcze trochę, a znów wstrząsnąłby nią niekontrolowany szloch.

- Oj, daj spokój. Nie rób niczego, samo się ułoży, zobaczysz. – I jakby na potwierdzenie swoich słów przytuliła ją mocniej do siebie.

- A jak on się już do mnie nigdy nie odezwie?! – krzyknęła nagle tak głośno, że przechodząca obok starsza para, mimowolnie odwróciła się w ich stronę. Lucy widząc, że Maya zachowuje się jak tykająca bomba, zabrała ją w najspokojniejszy rejon parku i posadziła na zielonej, nieco podstarzałej ławeczce. Kobieta kucnęła przed smutną dziewczyną i złapała ją za zimne ręce.

- Kochanie – zaczęła bardzo spokojnie. – Nie wyobrażam sobie tego, by Joe mógł się na ciebie aż tak bardzo obrazić, z tego co wiem, to do tej pory byłaś jego jedyną przyjaciółką. Na pewno był w szoku, kiedy mu o wszystkim powiedziałaś. Cóż, ma prawo się na ciebie boczyć, jednak na pewno ci  to wybaczy. – Maya popatrzyła w oczy Lucy, sprawdzając czy aby na pewno kobieta wierzy w to, co mówi. Jednak nie znalazła w nich ani odrobiny fałszywych intencji i przytaknęła jej lekkim skinieniem głowy. Wood natomiast wypuściła cichutko powietrze z płuc, widząc, że dziewczyna zaczęła powoli wracać do siebie. Usiadała obok niej i musnęła leciutko jej usta swoimi. Cooper pod wpływem impulsu złapała Lucy za twarz i przyciągnęła do siebie pogłębiając pocałunek. W tej chwili  było to czymś, czego dziewczyna najbardziej potrzebowała. Bliskość z tą kobietą była dla niej czymś niewytłumaczalnym i niepojętnym, wiedziała jednak, że bez tego nie mogłaby znów normalnie żyć. W tej intymnej chwili, która była tylko ich, wszystkie złe emocje roztrzaskały się błyskawicznie. Przez ten jeden cudownym moment czuła, że reszta świata przestała istnieć.

***
Amelia wyszła z mieszkania z ogromnymi wyrzutami sumienia. Nie wiedziała czy Benjamin nie posunie się za daleko i czy nie zrobi krzywdy temu biednemu chłopakowi. Przystanęła już któryś raz z kolei i zastanawiała się czy nie powinna zawrócić. Oczywiście była lekko podirytowana tym, że akurat dzisiaj Joe przybiegł w takim stanie. Dodatkowo nie chciał wydusić z siebie ani jednego słowa. Miller miała w swojej głowie tak wielki mętlik, że nawet nie zauważyła, iż jest już spóźniona na pewne, bardzo ważne dla niej, spotkanie. Dopiero dźwięk telefonu i imię na wyświetlaczu przywróciły ją do rzeczywistości. Kobieta z roztargnieniem odebrała telefon, nie wiedziała, czy mężczyzna się już na nią zdenerwował, czy może jeszcze trochę brakuje mu do tego stanu.

- Gdzie jesteś?- usłyszała ten niski i lekko ochrypły głos, który od razu  rozbudził całe jej  ciało.

- Gary słuchaj, nie wiem czy dzisiaj…

- Gdzie jesteś? – Przerwał jej mężczyzna ignorują w ogóle to, że Amelia starał się mu coś powiedzieć. Kobieta natomiast westchnęła i odpowiedziała bez zbędnych emocji.

- Jakieś sześćset metrów od mojego domu… - Jeśli znów pokłóci się z Garym to tym razem, zabije Joe’go jak i Benjamina. Nie będzie miała dla nich ani odrobiny litości.

- Amelia! – krzyknął do słuchawki, jednak nim zdążył cokolwiek jeszcze dodać, kobieta mu przerwała.

- Przecież to nie moja wina! To wszystko przez Benjamina i tego małolata…

- Znowu on, jak zawsze.  Stój gdzie stoisz, zaraz do ciebie przyjadę. – I nie czekając na odpowiedź panny Miller, po prostu się rozłączył.

- Niech to wszystko cholera weźmie! – wrzasnęła na całe gardło i momentalnie przeniosła wściekłe spojrzenie na nastolatka, który przyglądał jej się z niemałym zaciekawieniem. Oczywiście, jak to miała w zwyczaju, zgromiła go spojrzeniem i bez namysłu warknęła:

- Na co cię gapisz gnojku?! – Była tak zła, że mogłaby nawet ubić tego biednego i przypadkowego chłopca. Jednak, jak się okazało, młodemu odwagi nie brakowało. Pokazał jej swój długi język i odbiegając krzyknął w jej kierunku:

- Stara jędza! – Gdyby nie buty jakie założyła specjalnie na spotkanie z Garym, z pewnością pobiegłaby za nim. Jednak zapamiętała sobie jego twarz i w duchu przysięgła, że gówniarza jeszcze nauczy dobrych manier. Gdy ona chodziła zdenerwowana i w wydeptywała dziurę w chodniku, Gary już prawie był na miejscu. Z daleka rozpoznał sylwetkę Miller i musiał przyznać, że jak zwykle, kobieta zrobiła na nim ogromne wrażenie. Nie było ani jednego niedoskonałego centymetra w jej sylwetce. Czerwone obcisłe spodnie od razu rozpaliły jego pożądanie, jednak w tym momencie nie mógł nic na to poradzić. A wszystko oczywiście przez Benjamina. Mężczyzna zatrzymał swojego czarnego jeepa tu obok zdenerwowanej Amelii i otworzył okno.

- Wsiadaj – powiedział do niej zimnym i mrożącym krew w żyłach głosem. Jednak na niej nie zrobiło to specjalnego wrażenie. Za dobrze go znała.

- Gdybyś raczył mnie wysłuchać, to wiedziałbyś, że muszę wrócić do domu chociaż na chwilę i sprawdzić czy ten biedny małolat jeszcze żyje – odburknęła niezadowolona i powoli podeszła do auta.

- Przestaniesz się kiedyś bawić w matkę Teresę? – Spojrzał na nią z dezaprobatą i pokręcił głową. – Wsiadaj, zaparkuję pod twoim domem. - Bez dalszej dyskusji kobieta wykonała polecenie i weszła do auta. Nie tak wyobrażała sobie spotkanie z Garym. Ktoś dzisiaj za to odpowie, już nawet wiedziała kto taki.

Po paru minutach, nieco rozzłoszczona para stała już przed drzwiami mieszkania. Amelia trzęsącymi się dłońmi szukała kluczy w torebce, która teraz postanowiła nie mieć dna. Jednak kiedy pożądany przedmiot znalazł się w jej dłoniach, zamek przestał stanowić jakiekolwiek wyzwanie. Weszła do mieszkania i pierwszym co ją uderzyło, była przerażająco cisza. Czyżby się nawzajem pozabijali? Jednak szmery dochodzące z jej pokoju wskazywały na to, że ktoś ostał się wśród żywych. Gary podążył za coraz bardziej zdenerwowaną kobietą i na widok, który ukazał się jego oczom, nie mógł odmówić sobie małego komentarza.

- Jak dla mnie, to dogadują się całkiem nieźle – powiedział z wyraźną kpiną. A Benjamin gdy tylko usłyszał jego głos, od razu oderwał się od zszokowanego Moora i w ogóle się nie zastanawiając wypalił:

- Co ten kutas tu robi?! – Wypowiadając te słowa sprowadził na siebie katastrofę. Panna Miller nie wytrzymała i wybuchała.

- Jak zwykle wszystko przez ciebie! Potrafisz popsuć dosłownie wszystko, jeżeli tym razem znów wszystko się przez ciebie spierdoli, przysięgam, że cię zabiję!

- Wyluzuj! – wtrącił się, gdy Amelia brała oddech, by móc znowu wyładować złość na bracie. – Nikt ci nie kazał tutaj wracać, zabieraj swoje dupsko i idź z tym palantem, gówno mnie obchodzi z kim się pierdolisz! Tylko nie przyłaź do mnie z płaczem, kiedy się okaże, że ten skurwiel znowu cię zdradził! – Joe patrzył na rodzeństwo z niekrytym przerażeniem. Cóż, wiedział mniej więcej, jakie mieli temperamenty, jednak nigdy by się nie spodziewał, że zostanie świadkiem kłótni takiego kalibru. Szybko kalkulując sytuację, postanowił się powolutku wycofać. Gary też schował się w przedpokoju, by przypadkiem nie oberwać odłamkowym, choć Benjamin i tak już poruszył jego temat.
Amelia natomiast przez chwilę nie wiedziała, co miała odpowiedzieć na słowa brata, które mimo wszystko, zabolały. Postanowiła jednak, że nie da mu tej przyjemności i tego nie pokaże. Doskonałym punktem przerzucenia swojego rozwścieczenia okazał się Joe, który właśnie próbował opuścić pokój.

- Stój – syknęła w jego stronę. – Ty też nie jesteś bez winy. Najpierw zachowujesz się jakby kontakt z tym dupkiem był dla ciebie najwyższej klasy torturą, później niczego nie tłumacząc przylatujesz tutaj zaryczany, a następnie znajduję cię w sytuacji, w której migdalisz się z moim bratem! Maya sobie przez ciebie prawie wypłakała oczy, ty niezdecydowana łajzo! Wyobraź sobie, że nie jesteś pępkiem świata i że wcale nie mamy obowiązku się o ciebie martwić! Jednak to robimy i cholera wie po co! Jak widać spędzanie czasu z Benjaminem aż tak bardzo cię nie boli! – Miller popatrzył na Moora, który zrobił się prawie przezroczysty. Prawdopodobnie nigdy nie przypuszczał, że gniew Amelii dosięgnie także i jego. Biedny nie wiedział, że gdy była ona aż tak bardzo zdenerwowana, to potrafiłaby wytknąć coś nawet świętemu. I w tym właśnie momencie do akcji wkroczył Gary. Cel miła jasny i określony, i żeby go osiągnąć, musiał kobietę nieco uspokoić.   

- Daj spokój chłopakowi, nie widzisz, że przez ciebie prawie zatrzymały się wszystkie jego życiowe funkcje?

- I bardzo dobrze, nie wie, że… - Mężczyzna położył jej dłoń na ustach, by zatamować ten potok słów.

- Chodźmy już do mnie, ja cię odpowiednio uspokoję. – Słowa mężczyzny podziałały na Amelię kojąco, jej jedyną słabością był właśnie on.

- Spierdalajcie w końcu – wtrącił się Benjamin. Gardził Garym tak bardzo, że nawet nie potrafił tego opisać. Wszystko go w nim denerwowało i gdyby nie to, że jego głupia siostra miała do niego taką słabość, już dawno zafundowałby mu betonowe buty. Jednak w tym momencie był bardziej zdenerwowany na Amelię, która znów pchała się w to samo bagno i to z jeszcze większą ochotą niż zwykle.

- Mógłbyś w końcu nauczyć się chociaż odrobiny manier – odpowiedział mu Gary i zmierzył go chłodnym spojrzeniem.

- Z pewnością ty ich nie uświadczysz – odziedziczył mu się tym samym zimnym wzrokiem. Mężczyzna prychnął lekceważąco i pociągnął za sobą całkowicie już uległą Amelię. Benjamin tymczasem przeniósł spojrzenie na Joe’go, który nie wyglądał zbyt radośnie. Zapowiadało się na to, że znów będzie musiał użyć swoich sztuczek, by przywołać chłopaka do świata żywych.