Zeno,
jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało, zagubił się we własnych myślach. Tak
właściwie, to czemu Jamie miałby być o niego zazdrosny? O małą chodzącą kurewkę,
która właśnie (nie bawiąc się w eufemizmy) dała dupy najgorszej szui w mieście.
Blake postąpił impulsywnie, porwała go chwila, dzika ciekawość i to ciekawość
całkowicie zgubna. Jednak nie można przecież wszystkiego zwalić na chwilową
niepoczytalność. Próbując logicznie myśleć, chłopak doszedł do wniosku, że
Eliot nie powinien nigdy dowiedzieć się o tym incydencie. Jednak szanse by
zachować tę przygodę w tajemnicy, sięgały praktycznie zera. Za dobrze znał
Benjamina. Świadomość, że ta niebiesko-głowa menda latała teraz za przygłupim
smarkiem, niczego nie gwarantowała. Mężczyzna mógł pochwalić się swoja przygodą
w najmniej odpowiednim momencie. Najgorsze było to, że Zeno no mógł niczego
przewidzieć, bo niestety brakowało mu kilku szarych komórek do tego, by rozgryź
zachowanie tak nieobliczalnego człowieka, jakim był Benjamin. Procedura
myślenia była dla chłopaka tak męcząca, że niestety, najzwyczajniej w świecie
rozbolała go głowa, a humor spadł poniżej średniej.
W
dodatku ten deszcz... Blake miał dość. Znów to cholerne miasto przyprawiało go
o mdłości, a gdzieś w zakamarkach świadomości zaczęła rodzić się myśl, by stąd
uciec. Przeczekać najgorsze plotki, a kto wie, może nawet już nigdy się tutaj
nie pokazać.
Chłopak spojrzał na swoje rozmazane
odbicie w kałuży i zaśmiał się brzydko. On i związek? Dobre sobie, komedia
jakich mało. On i Jamie? Jeszcze większa kabała, jeszcze gorsze zakończenie.
Każdy, kto znał Eliota trochę lepiej wiedział, jaką niechęcią pałał on do
długoterminowych związków. I właśnie to się kiedyś Zeno tak mocno podobało.
Kiedyś... Teraz Blake tęsknił za czymś czego nigdy nie miał, czego nigdy nie
zaznał. Pragnął uczucia, które było mu obce i to dobijało go najbardziej.
Biedak doszedł do strasznej konkluzji, że, o zgrozo, zaczynał się starzeć. Myśl
zaprawdę okropna i ciężka do zniesienia. Szczególnie dla kogoś, kto jeszcze dwa
dni temu był święcie przekonany, że znajduje się w kwiecie wieku.
No nic, Blake podjął już decyzję. Wrócił
do mieszkania, spakował niezbędne rzeczy i kupując bilet na pierwszy lepszy
pociąg, wyjechał z miasta.
***
Miller już miał rzucić się na dziewczynę,
gdy do jego uszu dobiegł dźwięk drzwi przerabianych na wykałaczki. Chcąc nie
chcąc, musiał zaniechać swoich poczynań, choć genitalia dalej boleśnie
przypominały mu o niemiłej schadzce z pięścią dziewczyny. Nie mógł sobie jednak
odmówić całkowitego poniechania zemsty. To byłoby bardzo nie w jego stylu.
Dlatego też wysilając wszystkie swoje szare komórki, namierzył spojrzeniem
chowającą się przed nim dziewczynę, po czym przerażającym głosem powiedział:
- I ujrzałem: oto koń trupio blady, a imię
siedzącego na nim Śmierć i Otchłań mu towarzyszyła.*
- Benjamin, do kurwy nędzy, przestań
cytować Apokalipsę! To nie jest ani trochę zabawne! – wyraziła się mniej
elokwentnie Amelia, nie posądzając brata o znajomość Biblii.
- Jest i to nawet bardziej niż myślisz. A
teraz idź otwórz drzwi, jeśli nie chcesz wydawać pieniędzy na nowe – powiedział
całkiem zadowolony z siebie, po czym rozsiadł się wygodnie pod ścianą i czekał
na przedstawienie.
Amelia z duszą na ramieniu wykonała
polecenie brata, bo faktycznie miało się wrażenie, że do środka chce się
dostać, co najmniej, smoczyca. Po prawdzie, nie odbiegało to za bardzo od
rzeczywistości. Oczy Lucy dosłownie ciskały gromami i zapewne gdyby mogła,
zionęła by w stronę panny Miller ogniem iście piekielnym.
- Ostrzegam – syknęła Wood – nie wtrącaj
się, bo ostatkiem sił powstrzymuję się, by nie przetrącić ci karku.
Panna Miller grzecznie zeszła jej z drogi, nie
zamierzała ryzykować pobiciem, tym bardziej, że nie wiedziała jak Benjamin
przedstawił jej całą sytuację. Choć patrząc na wściekłą przyjaciółkę, mogła się
domyślać, że zrobił to w najbardziej barbarzyński sposób.
Lucy wtargnęła do pokoju z impetem,
którego nie powstydziłby się żaden szanujący się wicher. Maya natomiast
wyglądała jakby naprawdę miała umrzeć, bo kobieta była jeszcze bardziej
wściekła niż na ognisku, a tym razem kumulacja emocji była wymierzona w jej
stronę. Wood, by nie dać Benjaminowi przyjemności oglądania nadchodzącej draki,
zamknęła za sobą drzwi. Oczywiście, wdzięczna mu była za informację, jednak nie
łudziła się co szlachetności tego czynu, bo powszechnie wiadomym było, że o
wyższych uczuciach mężczyzna zapomniał już dawno temu. Tak więc nie zważając
już całkowicie na nic, przystąpiła do ataku.
- Ty mała, cholerna smarkulo! Co ty sobie
wyobrażasz, że kim ty jesteś? Ciekawa jestem ile pod tą słodką buźką naiwności
i nieporęczności jeszcze kryjesz twarzy! Jaki był twój plan, ty mała kurewko,
co? Przynosiłaś tu swoje dupsko z problemami w nadziei, że Amelia zacznie
pocieszać cię w jakiś bardziej miły dla ciała sposób?!
- Nie... to nie tak... - Głos nie chciał
wydobyć się ze skurczonego gardła dziewczyny, zupełnie jakby jakaś niewidzialna
siła trzyma ją za szyję. Tymczasem Lucy wyglądała, jakby tę niewidoczną dla oka
siłę, chciała zastąpić.
- Przestań się jąkać, na to się już nie
nabiorę.
- To wszystko wyszło jakoś przez
przypadek, przysięgam, ja... zamierzałam ci o wszystkim powiedzieć...
- Kiedy, co? Kiedy chciałaś zaszczycić
mnie informacją, że twoje zainteresowania przekierowały się na wspaniałą i
dobroduszną Amelię?!
- Nic mi się nie przekierowało! –
krzyknęła zrozpaczona dziewczyna. Nie tak to wszystko miało wyglądać.
- Nie? To może mi to jakoś logicznie
wytłumaczysz? - Lu patrzyła na nią z niedowierzaniem. Nie sądziła, że jej
rudowłosa kruszyna mogła w tak krótkim okresie zmienić się w bezczelne
kurwiszcze.
- A muszę tutaj? Oni pewnie, no wiesz,
podsłuchują... – Wood gdyby chciała, bo móc mogła, wychlastała by dziewczynę po
twarzy. Jednak nie miała ochoty sprawiać Benjaminowi aż takiej przyjemności,
musi wystarczyć mu to, co usłyszał do tej pory.
- Pewnie, że nie. Jakby wcześniej nie
przeszkadzało ci wylewanie tutaj swoich żali – odpowiedziała jej jadowicie, po czym
podeszła do niej energicznym krokiem, złapała za sweter i w taki właśnie
spektakularny sposób wywlokła z pokoju. Wychodząc pozwoliła sobie jeszcze
rzucić złowrogim spojrzeniem w kierunku przyjaciółki. Z nią też będzie musiała
wyjaśnić parę spraw.
***
Wyrzuty sumienia gryzły Eliota jeszcze
długo, no przynajmniej mierząc według jego czasu. Minęło dobrych sześć godzin,
a on nie mógł pozbyć się z głowy jednej, uporczywej myśli. Małego cholerstwa, które
niczym upierdliwy robak, penetrowało mu mózgownicę. Jamie był przekonany, że
Zeno podąsa się trochę, po czym wieczorem znów zapuka do jego drzwi. Nie
zapukał. Eliotowi nie było dane odczytać od niego nawet głupiego SMS-a. Telefon
milczał jak zaczarowany, chociaż średnio co 20 sekund sprawdzał jego
wyświetlacz.
- Zwariowałem – powiedział do siebie z
wyrzutem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ta łajza ciągle tkwiła w jego głowie,
jak szpilka i dźgała go bezlitośnie. Jamie złapał się nawet na tym, że dobrą chwilę
spędził pod drzwiami nasłuchując kroków. Jednak, jak wiadomo, nic nie usłyszał.
Nie mógł usłyszeć, Zeno nie było już w mieście.
Eliot po długiej batalii z samym sobą i po
wyzwiskach rzuconych w lustro, postanowił schować dumę w buty, i do chłopaka zadzwonić.
Zeno kazał mu czekać aż cztery sygnały, co mężczyzna odebrał jako afront,
jednak w przypływie dobrych manier postanowił to przemilczeć.
- Ktoś umarł? – Jamie nie dopowiadał przez
jakieś kila sekund. Jednak zreflektował się dosyć szybko, a pewność siebie
powróciła sama.
- Ty umrzesz, jeśli się tutaj nie
przywleczesz.
- Może być mały problem. – Blake ziewną do
słuchawki i nie zaszczycił Eliota dalszą częścią wypowiedzi. Między nimi znowu
zagościła cisza. Cisza, w której mężczyzna mógł powoli wyłapać dźwięk jadącego
pociągu. Nie spodobało mu się to ani trochę. Ostatnim razem chłopak uciekła w
taki sam sposób, z tą jednak różnicą, że Eliota w ogóle to nie obeszło.
- Gdzie ty znowu wleczesz to kościste
dupsko?
- A bo ja wiem, gdzie wysiądę, tam będę. –
Te lakoniczne odpowiedzi zaczęły mężczyznę doprowadzać do szewskiej pasji.
Wiedział, że Blake dąsał się na niego jak cholera, a to właśnie między innymi
dlatego, że zapakował się jak obrażona podfruwajka i poleciał nie wiadomo
dokąd, po co i dlaczego.
- Wracaj obrażalska pannico, mamy sprawy
do przedyskutowania – powiedział władczo, czując, że grunt zaczął mu się palić
pod nogami. Jednak nie mógł tego okazać. Całkowicie stracił by twarz, gdyby
zaczął go błagać o powrót.
- Nie, nie mamy. Nie ma już chyba niczego,
co mógłbyś mi powiedzieć. Szczerze mówić, już nawet nigdy nie będzie okazji.
Żegnam pana. – Blake nie czekając na odpowiedź rozłączył się. Eliot natomiast
był święcie przekonany, że głos chłopaka drżał i tylko cudem nie uwiązł mu w
gardle. Mężczyzna próbował dodzwonić się do niego jeszcze parę razy,
oczywiście, bezskutecznie. Zły jak jasna cholera, ubrał buty i wyszedł z
mieszkania, informując o tym wszystkich sąsiadów. Zeno rzucił mu wyzwanie, a on
po jednej porażce, nie zamierzał narażać się na drugą. Teraz oto nadszedł czas
na odnowienie pewnych, niekoniecznie standardowych, znajomości.
____________________________
* http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=1094&werset=16#W16