środa, 20 maja 2015

24. Teoretycznie zwykła historia



Zeno, jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało, zagubił się we własnych myślach. Tak właściwie, to czemu Jamie miałby być o niego zazdrosny? O małą chodzącą kurewkę, która właśnie (nie bawiąc się w eufemizmy) dała dupy najgorszej szui w mieście. Blake postąpił impulsywnie, porwała go chwila, dzika ciekawość i to ciekawość całkowicie zgubna. Jednak nie można przecież wszystkiego zwalić na chwilową niepoczytalność. Próbując logicznie myśleć, chłopak doszedł do wniosku, że Eliot nie powinien nigdy dowiedzieć się o tym incydencie. Jednak szanse by zachować tę przygodę w tajemnicy, sięgały praktycznie zera. Za dobrze znał Benjamina. Świadomość, że ta niebiesko-głowa menda latała teraz za przygłupim smarkiem, niczego nie gwarantowała. Mężczyzna mógł pochwalić się swoja przygodą w najmniej odpowiednim momencie. Najgorsze było to, że Zeno no mógł niczego przewidzieć, bo niestety brakowało mu kilku szarych komórek do tego, by rozgryź zachowanie tak nieobliczalnego człowieka, jakim był Benjamin. Procedura myślenia była dla chłopaka tak męcząca, że niestety, najzwyczajniej w świecie rozbolała go głowa, a humor spadł poniżej średniej.
W dodatku ten deszcz... Blake miał dość. Znów to cholerne miasto przyprawiało go o mdłości, a gdzieś w zakamarkach świadomości zaczęła rodzić się myśl, by stąd uciec. Przeczekać najgorsze plotki, a kto wie, może nawet już nigdy się tutaj nie pokazać.
Chłopak spojrzał na swoje rozmazane odbicie w kałuży i zaśmiał się brzydko. On i związek? Dobre sobie, komedia jakich mało. On i Jamie? Jeszcze większa kabała, jeszcze gorsze zakończenie. Każdy, kto znał Eliota trochę lepiej wiedział, jaką niechęcią pałał on do długoterminowych związków. I właśnie to się kiedyś Zeno tak mocno podobało. Kiedyś... Teraz Blake tęsknił za czymś czego nigdy nie miał, czego nigdy nie zaznał. Pragnął uczucia, które było mu obce i to dobijało go najbardziej. Biedak doszedł do strasznej konkluzji, że, o zgrozo, zaczynał się starzeć. Myśl zaprawdę okropna i ciężka do zniesienia. Szczególnie dla kogoś, kto jeszcze dwa dni temu był święcie przekonany, że znajduje się w kwiecie wieku.
No nic, Blake podjął już decyzję. Wrócił do mieszkania, spakował niezbędne rzeczy i kupując bilet na pierwszy lepszy pociąg, wyjechał z miasta.

***
Miller już miał rzucić się na dziewczynę, gdy do jego uszu dobiegł dźwięk drzwi przerabianych na wykałaczki. Chcąc nie chcąc, musiał zaniechać swoich poczynań, choć genitalia dalej boleśnie przypominały mu o niemiłej schadzce z pięścią dziewczyny. Nie mógł sobie jednak odmówić całkowitego poniechania zemsty. To byłoby bardzo nie w jego stylu. Dlatego też wysilając wszystkie swoje szare komórki, namierzył spojrzeniem chowającą się przed nim dziewczynę, po czym przerażającym głosem powiedział:

- I ujrzałem: oto koń trupio blady, a imię siedzącego na nim Śmierć i Otchłań mu towarzyszyła.*

- Benjamin, do kurwy nędzy, przestań cytować Apokalipsę! To nie jest ani trochę zabawne! – wyraziła się mniej elokwentnie Amelia, nie posądzając brata o znajomość Biblii.

- Jest i to nawet bardziej niż myślisz. A teraz idź otwórz drzwi, jeśli nie chcesz wydawać pieniędzy na nowe – powiedział całkiem zadowolony z siebie, po czym rozsiadł się wygodnie pod ścianą i czekał na przedstawienie.

Amelia z duszą na ramieniu wykonała polecenie brata, bo faktycznie miało się wrażenie, że do środka chce się dostać, co najmniej, smoczyca. Po prawdzie, nie odbiegało to za bardzo od rzeczywistości. Oczy Lucy dosłownie ciskały gromami i zapewne gdyby mogła, zionęła by w stronę panny Miller ogniem iście piekielnym.

- Ostrzegam – syknęła Wood – nie wtrącaj się, bo ostatkiem sił powstrzymuję się, by nie przetrącić ci karku.

Panna Miller grzecznie zeszła jej z drogi, nie zamierzała ryzykować pobiciem, tym bardziej, że nie wiedziała jak Benjamin przedstawił jej całą sytuację. Choć patrząc na wściekłą przyjaciółkę, mogła się domyślać, że zrobił to w najbardziej barbarzyński sposób.
Lucy wtargnęła do pokoju z impetem, którego nie powstydziłby się żaden szanujący się wicher. Maya natomiast wyglądała jakby naprawdę miała umrzeć, bo kobieta była jeszcze bardziej wściekła niż na ognisku, a tym razem kumulacja emocji była wymierzona w jej stronę. Wood, by nie dać Benjaminowi przyjemności oglądania nadchodzącej draki, zamknęła za sobą drzwi. Oczywiście, wdzięczna mu była za informację, jednak nie łudziła się co szlachetności tego czynu, bo powszechnie wiadomym było, że o wyższych uczuciach mężczyzna zapomniał już dawno temu. Tak więc nie zważając już całkowicie na nic, przystąpiła do ataku.

- Ty mała, cholerna smarkulo! Co ty sobie wyobrażasz, że kim ty jesteś? Ciekawa jestem ile pod tą słodką buźką naiwności i nieporęczności jeszcze kryjesz twarzy! Jaki był twój plan, ty mała kurewko, co? Przynosiłaś tu swoje dupsko z problemami w nadziei, że Amelia zacznie pocieszać cię w jakiś bardziej miły dla ciała sposób?!

- Nie... to nie tak... - Głos nie chciał wydobyć się ze skurczonego gardła dziewczyny, zupełnie jakby jakaś niewidzialna siła trzyma ją za szyję. Tymczasem Lucy wyglądała, jakby tę niewidoczną dla oka siłę, chciała zastąpić.

- Przestań się jąkać, na to się już nie nabiorę.

- To wszystko wyszło jakoś przez przypadek, przysięgam, ja... zamierzałam ci o wszystkim powiedzieć...

- Kiedy, co? Kiedy chciałaś zaszczycić mnie informacją, że twoje zainteresowania przekierowały się na wspaniałą i dobroduszną Amelię?!

- Nic mi się nie przekierowało! – krzyknęła zrozpaczona dziewczyna. Nie tak to wszystko miało wyglądać.

- Nie? To może mi to jakoś logicznie wytłumaczysz? - Lu patrzyła na nią z niedowierzaniem. Nie sądziła, że jej rudowłosa kruszyna mogła w tak krótkim okresie zmienić się w bezczelne kurwiszcze.

- A muszę tutaj? Oni pewnie, no wiesz, podsłuchują... – Wood gdyby chciała, bo móc mogła, wychlastała by dziewczynę po twarzy. Jednak nie miała ochoty sprawiać Benjaminowi aż takiej przyjemności, musi wystarczyć mu to, co usłyszał do tej pory.

- Pewnie, że nie. Jakby wcześniej nie przeszkadzało ci wylewanie tutaj swoich żali – odpowiedziała jej jadowicie, po czym podeszła do niej energicznym krokiem, złapała za sweter i w taki właśnie spektakularny sposób wywlokła z pokoju. Wychodząc pozwoliła sobie jeszcze rzucić złowrogim spojrzeniem w kierunku przyjaciółki. Z nią też będzie musiała wyjaśnić parę spraw.

***
Wyrzuty sumienia gryzły Eliota jeszcze długo, no przynajmniej mierząc według jego czasu. Minęło dobrych sześć godzin, a on nie mógł pozbyć się z głowy jednej, uporczywej myśli. Małego cholerstwa, które niczym upierdliwy robak, penetrowało mu mózgownicę. Jamie był przekonany, że Zeno podąsa się trochę, po czym wieczorem znów zapuka do jego drzwi. Nie zapukał. Eliotowi nie było dane odczytać od niego nawet głupiego SMS-a. Telefon milczał jak zaczarowany, chociaż średnio co 20 sekund sprawdzał jego wyświetlacz.

 - Zwariowałem – powiedział do siebie z wyrzutem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ta łajza ciągle tkwiła w jego głowie, jak szpilka i dźgała go bezlitośnie. Jamie złapał się nawet na tym, że dobrą chwilę spędził pod drzwiami nasłuchując kroków. Jednak, jak wiadomo, nic nie usłyszał. Nie mógł usłyszeć, Zeno nie było już w mieście.

Eliot po długiej batalii z samym sobą i po wyzwiskach rzuconych w lustro, postanowił schować dumę w buty, i do chłopaka zadzwonić. Zeno kazał mu czekać aż cztery sygnały, co mężczyzna odebrał jako afront, jednak w przypływie dobrych manier postanowił to przemilczeć.

- Ktoś umarł? – Jamie nie dopowiadał przez jakieś kila sekund. Jednak zreflektował się dosyć szybko, a pewność siebie powróciła sama.

- Ty umrzesz, jeśli się tutaj nie przywleczesz.

- Może być mały problem. – Blake ziewną do słuchawki i nie zaszczycił Eliota dalszą częścią wypowiedzi. Między nimi znowu zagościła cisza. Cisza, w której mężczyzna mógł powoli wyłapać dźwięk jadącego pociągu. Nie spodobało mu się to ani trochę. Ostatnim razem chłopak uciekła w taki sam sposób, z tą jednak różnicą, że Eliota w ogóle to nie obeszło.

- Gdzie ty znowu wleczesz to kościste dupsko?

- A bo ja wiem, gdzie wysiądę, tam będę. – Te lakoniczne odpowiedzi zaczęły mężczyznę doprowadzać do szewskiej pasji. Wiedział, że Blake dąsał się na niego jak cholera, a to właśnie między innymi dlatego, że zapakował się jak obrażona podfruwajka i poleciał nie wiadomo dokąd, po co i dlaczego.

- Wracaj obrażalska pannico, mamy sprawy do przedyskutowania – powiedział władczo, czując, że grunt zaczął mu się palić pod nogami. Jednak nie mógł tego okazać. Całkowicie stracił by twarz, gdyby zaczął go błagać o powrót.

- Nie, nie mamy. Nie ma już chyba niczego, co mógłbyś mi powiedzieć. Szczerze mówić, już nawet nigdy nie będzie okazji. Żegnam pana. – Blake nie czekając na odpowiedź rozłączył się. Eliot natomiast był święcie przekonany, że głos chłopaka drżał i tylko cudem nie uwiązł mu w gardle. Mężczyzna próbował dodzwonić się do niego jeszcze parę razy, oczywiście, bezskutecznie. Zły jak jasna cholera, ubrał buty i wyszedł z mieszkania, informując o tym wszystkich sąsiadów. Zeno rzucił mu wyzwanie, a on po jednej porażce, nie zamierzał narażać się na drugą. Teraz oto nadszedł czas na odnowienie pewnych, niekoniecznie standardowych, znajomości.
____________________________
* http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=1094&werset=16#W16