środa, 24 września 2014

21. Teoretycznie zwykła historia

Niestety im dłużej trwała podróż Joe’go, tym bardziej jego szelmowski uśmieszek blaknął. Od Cooper miał dane miejsca pobytu wszystkich imprezowiczów, jednak jego wrodzona nienawiść do szukania miejsc, których całkowicie nie znał, zaczynała brać nad nim górę. Co się stanie, jak się zgubi? Przecież to było niewykluczone. Jeszcze gorzej będzie gdy Benjamin dotrze na tę imprezę przed nim. Wtedy cały jego plan wziąłby w łeb. A znając zdolności orientacyjne Moora, nie można było wykluczyć i takiej możliwości. Dlatego też, jego kroki już dano przestały być pewne siebie. W dodatku bolało go tam i ówdzie. Chłopka miał ochotę usiąść i płakać, jednak wtedy musiałby już na zawsze pożegnać się ze swoją dumą. Co miał zrobić, las to las. Wszystkie drzewa wyglądały praktycznie identycznie. Chociaż Maya mówiła, że ta zalesiona powierzchnia tylko trochę przypomina las, to jednak chłopak był nieco odmiennego zdania. Na początku myślał, że gdy tylko znajdzie się mniej więcej w tym miejscu, w którym był teraz (czyli praktycznie przed wejściem do lasku), to usłyszy radosne, pijackie pokrzykiwania znajomych. Jednak tak się nie stało i Joe stał jak ta ostania ciapa wpatrując się namiętnie w ściółkę, poszukując jakichkolwiek śladów. Oczywiście nie zauważył niczego, co można byłoby nazwać tropem. Jednak impuls, który pchnął go w głąb lasku pojawił się sam. W kieszeni Joe’go wesoło rozdzwonił się telefon, jednak osoba która do niego dzwoniła, z całą pewnością nie była przychylnie nastawiona. Chłopak widząc, że Benjamin próbuje się z nim telefonicznie skontaktować, o mało nie wyrzucił  telefonu w największe chaszcze. Na szczęście przed tym dziwnym odruchem powstrzymała go ta resztka zdrowego rozsądku, która jeszcze w nim została. I  takim oto sposobem Moor dostał kopa na rozpęd i niczym rozentuzjazmowany grzybiarz, wszedł w głąb lasu. Trzeba tu nadmienić, że Joe posiadał bardzo strachliwą naturę i w pewnym momencie wystraszył się odgłosu łamanej gałązki, na którą sam nadepnął. Jednak najgorsza w tym wszystkim była jego wyobraźnia, która cały czas podsuwała mu obrazy ogromnych, wygłodniałych niedźwiedzi i wielkich, agresywnych wilków. Aczkolwiek w tym momencie wystarczyłaby nawet mała, ruda wiewióreczka, a Joe najprawdopodobniej już witałby się z tamtym światem.  Jednak to uczucie strachu było niczym, w porównaniu z tym, że zza krzaków zamiast niedźwiedzia, mógłby wyjść Miller. Benjamin raczej nie uwierzyłby w to, że leżący Joe naprawdę umarł. Mimo wszystko łatwiej byłoby wykiwać zwierzę, niż tego mężczyznę. Dlatego też Joe krokiem żółwia szedł w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku. I wtedy właśnie jego serce zabiło nadzwyczaj mocno. Moor usłyszał zbliżające się kroki. Jego poziom paniki był tak wysoki, że po prostu stał w miejscu i panicznie się rozglądał. Już zaczynał odmawiać ostatni pacierz, kiedy to co zauważył, nie przypominało ani niedźwiedzia, ani tym bardziej Millera. Gdzieś niedaleko jego oczu śmignęła biała czupryna. Joe znał tylko jednego osobnika pocałowanego przez mróz, dlatego też susem puścił się za ów białym punkcikiem.
Eliot był tak pogrążony we własnych myślach, że nawet nie zwrócił uwagi na dźwięki, które zaczęły pustoszyć tak wspaniałą ciszę. Jednak gdy tylko poczuł, że coś mu się zaczepiło z tyłu o koszulę, o mało nie udławił się własną śliną. Cóż, taki nagły kontakt fizyczny mógłby wystraszyć najprawdziwszego twardziela.

- Joe?! – krzyknął lekko zdenerwowany, jednak kiedy tylko zobaczył zmieszaną twarz chłopaka od razu się uspokoił. Zastanawiał się tylko za ile sekund ujrzy Benjamina. Lecz nic nie wskazywało na to, by mężczyzna miał się zaraz pokazać.

- Co  tutaj robisz i to w dodatku sam? – Eliot przyjrzał się mu dokładniej i westchnął lekko znudzony. Jednak stało się to, nad czym tak głęboko w samotności rozmyślał.

- Gdzie jest reszta ekipy? – Moor zignorował pytanie mężczyzny, po czym nieśmiało spojrzał na jego twarz. Coś mu nie pasowało, Eliot patrzył na niego tak chłodno i obojętnie, że przez chwilę chłopak miał wrażenie, że trafił na jego sobowtóra.

- Tam gdzie być powinna. Chodź, przejdziemy się. – Jamie złapał chłopaka za ramię i pociągnął za sobą. Mężczyzna doskonale znał to miejsce, pił już tutaj nie raz, dlatego też zaprowadzenie Joe’go tam gdzie chciał, nie zajęło mu wiele czasu. A było to najzwyklejszą wierzą widokową do obserwowania leśnej przyrody. Joe wszedł za Eliotem po drewnianych skrzypiących schodkach, nie bardzo wiedzą czego może się spodziewać. Chociaż biorąc pod uwagę wcześniejsze doświadczenia, mógłby się nauczyć wyciągania wniosków. Jednakże jak widać, nie było to jego najlepszą stroną. Nim Joe się zorientował, mężczyzna już na nim leżał. Chłopak czuł zapach alkoholu i perfum Eliota i choć była to dosyć dziwna mieszanka, musiał się w duchu przyznać, że nawet mu się podobała. Natomiast przed oczami znów stanęła mu wizja zemsty na Benjaminie i takim oto sposobem Moor postanowił, że pozwoli Eliotowi zrobić ze sobą dosłownie wszystko. Jamie w tym czasie obsypywał szyję chłopaka delikatnymi pocałunkami, po czy na chwilę wpił się w jego usta. Jednak ku zaskoczeniu Joe’go, po pocałunku mężczyzna nie kontynuował, a jedynie westchnął i z politowaniem na niego popatrzył.

- Tak jak myślałem… - powiedział jakby do siebie, po czym zwrócił się bezpośrednio do leżącego pod nim Moora. – Wiesz, kompletnie nic mnie w tobie już nie interesuje. Chodź, zaprowadzę cię do tych alkoholików i wkurwionego Benjamina. – Moor czuł się jakby dostał butem w twarz. Jamie mógł swój brak zainteresowania wyrazić odrobinę w inny, bardziej delikatny, sposób. A jednak wolał zachować się jak czołg, który właśnie przejechał po jego uczuciach.

- Czyli chcesz mi przez to powiedzieć, że chodziło ci tylko o… o mój pierwszy raz? – Słowa nie chciały przejść chłopakowi przez gardło. Coś w postawie Eliota go zabolało. Nie sądził, że mężczyzna chciał się z nim tylko raz zabawić, tylko po to, by zaspokoić swoją ciekawość.

- O popatrz jaki bystry jednak z ciebie chłopiec. Wybacz ale wykorzystany przez Miller nie masz już dla mnie żadnej wartości. – Jamie uśmiechnął się wrednie i zszedł z wierzy widokowej. Joe nie mając większego wyboru poszedł za nim, nie  chciał znów błąkać się po tym zdradzieckim lasku. Jak się okazało, obozowicze nie byli wcale tak daleko. Prawdą także było to, że Miller był już na miejscu. Siedział na kocu obok siostry, w lewej ręce trzymał piwo, drugą natomiast nerwowo stukał o nogę. Ben mógł uwierzyć w to, że ten zahukany dzieciak znalazł w sobie tyle odwagi i po prostu wyszedł z domu bez jego wiedzy.

Moor widząc zdenerwowanego Benjamina zrobił się biały jak mąka, tym bardziej, że doskonale wiedział jaką historię sobie mężczyzna dośpiewa, widząc go z Eliotem. A przecież nic wielkiego się nie stało, w sumie tylko dlatego, że Jamie nie chciał. Ale tego przecież Benjamin nie musiał wiedzieć. Gdy tylko oczom Millera ukazała się przybyła parka, świat jakby zwolnił, a wszyscy wstrzymali oddech. Amelia nie zdążyła chwycić brata i ten ruszył przed siebie niczym taran. Jednak Eliot nie zląkł się w ogóle tego widoku, wiadomo, kwestia przyzwyczajenia. Wyciągnął dłoń przed siebie, by trochę przystopować pobudzonego mężczyznę, po czym powiedział:

- Nie zrobiliśmy nic z rzeczy, które za pewne zdążyłeś już sobie wyobrazić. No może poza małym pocałunkiem, jednak teraz chłopak jest twój, ja się wycofuję – powiedział wesoło do zdezorientowanego Millera, po czym mijając go, lekko poklepał  go po ramieniu. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Joe’go, który widząc, że jest w centrum uwagi o mało nie uciekł. Tymczasem prawda była taka, że w miejscu trzymało go mroźne spojrzenie jego, cóż, samozwańczego faceta. Benjamin podszedł do niego, schylił się lekko tak, by ich  twarze znalazły się na jednym poziomie, a oczy złapały ze sobą kontakt. Wpatrywał tak dłuższą chwilę, po czy z wyrzutem w głosie rzucił Joe’mu bezceremonialnie:

- Na ciebie gnojku jestem ogromnie obrażony. – Po tych słowach odwrócił się na pięcie i udał się tam, gdzie przed chwilą siedział. Moor stał jak kołek, był tak zszokowany, że nawet nie mrugał. Z odrętwienia wyrwał go głos Cooper, której niezbyt dobrze wychodziło udawanie, że nie jest jej do śmiechu. Joe spojrzał na nią z wyrzutem, jednak gdyby nie to, że sytuacja dotyczyła jego, też pewnie by się śmiał. A tak, nie do końca wiedział jak powinien na to zareagować. Ben już raz się na niego obraził i było to dosyć dziwnym doświadczeniem.

- Więc jednak przeżyliśmy starcie gigantów – powiedziała cicho Maya i wyciągnęła rękę z butelką piwa w stronę przyjaciela. Moor bez najmniejszego zastanawiania się pociągnął wielki, soczysty łyk piwa i od razu poczuł zbawienną magię alkoholu. Jeszcze parę butelek i może nawet zapomni, że jego życie jakoś dziwnie się potoczyło. Choć zapewne niebieska czupryna mu na to nie pozwoli. Takim oto sposobem impreza nie została rozgromiona, a wszystkie negatywne emocje się rozeszły. Joe gawędził sobie wesoło z  rudowłosą dziewczyną, Lucy i Amelia nabijały się z naburmuszonego Benjamina, Zeno natomiast podpierał drzewo przyglądając się Eliotowi, który rozmawiał z grupką bliżej niezidentyfikowanych osób. Moor co jakiś czas zerkał w stronę Millera, jednak nie wyglądało na to, by mężczyzna także patrzył na niego. Wiadomo, z alkoholem bywa tak, że potęguje pewne emocje. I choć Joe nie chciał myśleć o Benjaminie, to jednak myślał o nim cały czas. Było to na tyle uciążliwe, że przez chwilę nawet stracił wątek rozmowy. Maya od razu zauważyła, że chłopak myślami był całkowicie gdzie indziej. Wykorzystując jego rozkojarzenie chwyciła go za sweter i pociągnęła w stronę Lucy, Amelii i Benjamina. Gdy podeszła wystarczająco blisko, skumulowała całe swoje siły w jednej ręce i dosłownie cisnęła przyjacielem w Millera. Lekko podchmielony chłopak, nie miał szans by złapać choć odrobinę równowagi i poleciał całym ciężarem na mężczyznę, który w ogóle się go nie spodziewał. Tyle w tym wszystkim było dobrego, że piwo, które trzymał Moor, na nikogo się nie rozlało. Maya natomiast szybko wtuliła się w plecy Lucy i z zaciekawienie przypatrywała się sytuacji.

- Ty to jednak masz diabła za kołnierzem – roześmiała się Amelia i także skierowała swoje spojrzenie na dwójkę, która lekko się poplątała. Miller chciał chłopaka jakoś z siebie zrzucić, jednak ten, jak na złość, przelewał się w rękach. Taka magia alkoholu, że pijani ludzie, zaczynają wymykać się z rąk. Joe natomiast nie ogarnął sytuacji jeszcze całkowicie i próbując się w jakikolwiek sposób podnieść, przeniósł cały ciężar ciała na rękę, która nieświadomie opierała się o przyrodzenie mężczyzny. Benjamin czując napór na to niezwykle czułe miejsce, o mało nie skręcił karku chłopakowi. Jednak z jego gardła nie wydobył się nawet najmniejszy pisk, nie chciał przecież stracić  twarzy przed zebranymi. Dlatego też Miller chwycił go za rękę, która sprawiła mu tyle cierpienia i odepchnął ją do tyłu. To spowodowało, że chłopak znów stracił równowagę i głową uderzył w jego nogę.

- Mój nos! – krzyknął rozpaczliwie, modląc się  o to, by jeszcze krew nie przyłączyła się do tego, jakże przezabawnego, przedstawienia. Miller powstrzymując w sobie mordercze odruchy, złapał w końcu chłopaka za kark i podciągnął go w taki sposób, by móc spojrzeć w jego twarz. Joe uświadamiając sobie, że to właśnie z Benjaminem tak namiętnie walczył, wrzasnął na całe gardło:

- Matko Boska, to ty!

- Do pani Matuli Świętej jeszcze trochę mi brakuje, a mam dziwne wrażenie, że oddalę się od tego wzoru wszelkich cnót jeszcze bardziej, jeśli zaraz skręcę ci kark. – Chłopak głośno przełknął ślinę, po czym uśmiechnął nieporadnie, w nadziei, że Miller jednak nie wykona tego złowieszczego planu.

- Nie mógłbyś – powiedział, choć nie do końca wierzył w to co mówił. Jak się już bowiem przekonał, mężczyzna mógł całkiem dużo i nie przejmował się ogólnie przyjętymi zasadami.

- Owszem mógłbym, ale wtedy nie miałbym się nad kim znęcać. – Uśmiechnął się szelmowsko, po czym bez zbędnych ostrzeżeń pocałował biednego chłopaka, który właściwie już nie protestował. Po lesie rozniosło się wesoło „uuuuuu” wszystkich, którzy oglądali tę przedziwną scenę. Wyglądało na to, że Moor będzie musiał się przyzwyczaić do publicznego okazywania uczuć. Wiadomo, pod wpływem alkoholu to pół biedy, zobaczymy jak będzie radził sobie z zaborczym Benjaminem na trzeźwo.